środa, 7 sierpnia 2013

Zawiodłaś mnie



Spoglądam na klepsydrę w gazecie. I na cmentarz. I na klepsydrę.  I na godzinę. Czas i miejsce się zgadzały. Ciekawe czy akcja będzie. Westchnąłem. I żwawo wmaszerowałem na teren cmentarza. Mam nadzieje, że nie spóźniłem się na pogrzeb. Zbytnio.
Poprawiam kołnierz od płaszcza. Paskudna pogoda. Pada od trzech dni.  Jakby niebo płakało nad tragedią, jaka się rozegrała. Albo taki urok jesieni. Bez trudu odnajduje księdza, dwóch ministrantów i kilku członków rodziny. Nikogo więcej.
Pisała, że jest samotna, ze nikogo nie ma, ale dziwię się. Myślałem, że przesadza. Że przesadza.
Po raz kolejny zastanawiam się po co przyjechałem. Po co przebyłem te 400 kilometrów. Byłem przecież tylko poznanym przez internet znajomym.
A... No tak. Jedynym znajomym i jedynym który się starał jej pomóc. Ale jak można pomóc komuś na taką odległość? To niemożliwe.
Podchodzę do rodziny. Staję. Odnotowuje ich zdziwione spojrzenia. Nic dziwnego. Wysoki facet w długim płaszczu z postawionym kołnierzem i kapeluszem wzbudza podejrzenia. Ale nie odezwą się. Wiem, że nie. Była dla nich tylko ciężarem. Przynajmniej ona tak uważała.
Mrok kapelusza skrywa moje oczy. Nie widzą mojego wzroku. A ja stoję i patrzę. Widzę jak matce ciekną łzy, jak ojcu łzy akumulują się w kącikach oczów. Jak ledwo je powstrzymuje. Jak dwie ciotki płaczą.  Zastanawiające jest to, czy to tylko gra pozorów w tej rodzinie, czy prawda.
Młodsza siostra płacze. Szlocha. Co do niej mam pewność, że nie udaje. Dziesięciolatki nie są tak wyrafinowane.
Spoglądam na trumnę. Drewniana. Dębowa. I na krzyż. Jej imię i nazwisko. Data urodzenia. Wszystko.
Pamiętam, jak pisała, że anonimowość w internecie daje jej bezpieczeństwo. A proszę. Wystarczyło tylko uważnie śledzić nekrologi w gazetach jednego miasta i znać tylko jej imię i nazwisko by wszystko móc znaleźć.
Pamiętam rozmowę sprzed czterech dni. Rozmowę. Ha.
-Wybacz. Nie dam rady. Nie mam siły.
-Nie poddawaj się. Dasz radę. Obiecałaś!
-Muszę złamać słowo. Wybacz.
-Nawet nie próbuj. Znajdę Cię. Zobaczysz. Już jadę.
-Spierdalaj i daj mi umrzeć w spokoju, ok?
Po czym zablokowała mnie na gg. Wyłączyła telefon. Skasowała email. Myślałem, że to przejściowe. A tu proszę. Zabiła się. Przedawkowała.

Po co przyjechałem na jej pogrzeb? Po co?
A tak. Cztery lata próbowałem ją utrzymać przy życiu. Starałem się i starałem się. No ale nie udało mi się. Zawiodłem. Teraz o tym się przekonuje.
To może dlatego, że obiecałem jej , że się spotkamy. Chyba po to. No i się spotkaliśmy.
Bała się spotkania na żywo. Cztery lata budowania zaufania, a ona wciąż się bała spotkać. Ale żeby się zabić, to już się nie bała. Dziwaczka.
Zawiodła mnie. I to solidnie. A może to ja siebie zawiodłem i zwalam winę na nią? Może naprawdę nie byłem aż tak dobry i nie starałem się odpowiednio mocno? Ciężko mi to określić. Szlag by to.
Pogrzeb się kończy. Ksiądz i ministranci odchodzą. Zostaje tylko zakład pogrzebowy, dyskretnie stojący na uboczu i zasłaniający kolegę który pali papierosa. I rodzina. I ja.
Stoimy.
Mokro. Zimno. Płaszcz zaczyna mi przeciekać.
Rodzina odeszła. Grabarze zasypali grób i poszli.
Ja stoję i myślę.
Obiecałem. Ona też mi obiecała. Nie dała rady. Ale ja nie jestem nią. Mnie wciąż słowo obowiązuje. Nie jest tak łatwo zwolnić mnie z słowa.
Zapada ciemność. Stoję dalej.
Gdzieś w oddali rozlega się dzwon kościelny. Wybija dwunastą.
Czas działać. Wyciągam spod płaszcza latarkę którą mocuje na czole i saperkę. Podważam pokrywę i zaczynam kopać. Kopanie w deszczu nie jest miłym zajęciem. Ale obiecałem. Słowa dotrzymuje.  W duchu modlę się, by ochroniarz mnie nie złapał. Nie chce dodać jeszcze jednego mieszkańca temu miejscu.
W końcu. Saperka uderza o trumnę. Odgarniam resztki ziemi. Otwieram ją.
Jest.
Pierwszy raz ją widzę. Wcześniej miałem tylko niewyraźne zdjęcie. Ale to ona.
Dla pewności podwijam sukienkę w którą była ubrana. Odnajduje blizny po cięciu się. W mocnym świetle latarki bez trudu odczytuje słowa:  „Urodzona by umrzeć”.
Pamiętam, jak je wycięła. To było po dwóch latach znajomości. Nie mogła się powstrzymać. Uzależniona od narkotyków i cięcia się. Nigdy nie żyjąca pełnią życia. Wiecznie bojąca się.
Mała i drobna dziewczyna. Bez trudu mogę ją wyciągnąć z trumny. Wyciągam. Przywiązuje jej prawą dłoń do prawego kolana. Lewą dłoń do lewego kolana. Zdejmuje płaszcz. Mam nadzieje że się uda. Z manekinem się udało. Zakładam dziewczynę na plecy. Jak plecak. Normalnie jak plecak. Zakładam płaszcza. Wyglądam jakbym miał garba. No ale hej, nikt się nie urodził idealnym, co nie?
Wychodzę z cmentarza. Lekko śmierdzę. Dziewczyna zaczęła mocno już gnić. Nic dziwnego. Ćpała dobre sześć, siedem lat więc połowę narządów miała już połowicznie rozłożonych.
Przed cmentarzem wyciągam telefon. Moje dwie wspólniczki powinny już wszystko załatwić. Idę na tramwaj. Dobrze, że Sara ma wolną działkę przez te trzy dni. I dobrze, że Aga wie jak powstrzymać procesy gnilne.
Jazda tramwajem z trupem na plecach, który wygląda jakby to był garb, nie jest dobra. Cóż. Jedyny plus to taki, że miałem dużo wolnego miejsca. A i podarowano mi mandat za brak biletu. Ona niesamowicie śmierdzi. Ja pierdziele.
Trochę się stresuje. Pierwszy raz się zobaczę z Sarą i Agnieszką. No i z nią.
To będzie naprawdę bardzo dziwne spotkanie.
Wychodzę z tramwaju. Zostało mi jeszcze sto metrów. Plecy zaczynają mnie boleć. Czuję wibracje w telefonie. SMS od Sary: „Kup chleb i musztardę bo Aga zapomniała”. Zachodzę do żabki.
Kupione.
Kurde. Dziewczyna waży zaledwie 50 kilogramów, a z każdym krokiem robi się coraz cięższa. Szlag by to.
Jestem. Widok dziewczyn mnie zaskoczył. Myślałem że spietrają. Zwłaszcza Agnieszka. A tu proszę. Ten rudzielec przywitał mnie z śmiechem i radością w głosie. Poklepał po „garbie”. Sara natomiast jak zawsze dystyngowanie z tyłu, z uśmiechem na ustach, trzymając w jednej ręce klucz francuski a w drugiej pistolet.
Wnoszę dziewczynę do „domu”. Wszystko jest przygotowane. Stół, talerze, widelce, noże, łyżki, świeczki, miejsce na danie główne. Wszystko idealnie przygotowane.
Dziewczyny zdejmują mi płaszcz. Nie mogą się doczekać. Ja też. Kładę  dziewczynę na stół. Szepczę do ucha cichutko: „Zawiodłaś mnie. Obiecałaś. Jak mogłaś”.
Wyciągam chleb i musztardę z kieszeni. Sara uwielbia jeść z ketchupem. Agnieszka z musztardą. Ja bez niczego. Siadamy przy stole. Ja na po prawej stronie. Dziewczyny naprzeciwko mnie.
Uśmiecham się do nich. I ja i one nie mogliśmy się tego doczekać.
Ding!
Dzwonek z piekarnika. Zapiekanka z mięsem jest gotowa. Wstajemy, nakładamy i jemy.
Smaczna.
Rozpoczynamy jakąś czczą gadaninę. Na nieważkie tematy. Widzę, że dziewczyny się niecierpliwią. Że czekają. Ale muszą poczekać. To długi proces. Po godzinie widzę, że nie dają rady. Są skrajnie wyczerpane. Na skraju wytrzymałości. Czekają i czekają, a ja je gnębię. Uśmiecham się. Z pełnym uśmiechem oznajmiam, że już czas. Dziewczyny stają i lecą do kuchni po potrzebne składniki.
Uśmiecham się do mojego balastu z cmentarza. Cichy szept do jej ucha: „Myślałaś, że śmierć ci pomoże uciec od zła. Ale zło zawsze cię dopadnie”.
Dziewczyny przyniosły składniki. Uśmiecham się z rozkoszą. Widzę, że z podniecenia ledwo mogą stać. Niesamowite.
Biorę pierwszy przyrząd. Ostry szpikulec. Wbijam go centralnie w serce dziewczyny na stole.
Drugi szpikulec. Prosto w czaszkę.
Trzeci i czwarty. Adekwatnie do lewego i prawego kolana.
Następna zabawka. Siatka z druty ukształtowana na kształt człowieka. Konkretnie jego przód. Nakładam ją na nią. Okazuje się trochę za ciasna z biodrach. Trudno.
I ostatnia zabawka. Drut. Wiąże nim wszystkie szpikulce. Powstaje litera Y. Świetnie.
Dziewczyny patrzą zafascynowane. Nachylam się do dziewczyny i mówię: „Widzisz. Obiecałem że cię wskrzeszę. A ja zawsze dotrzymuje słowa”.
Podłączamy kabelki. Jest zwarcie. Wystarczy tylko włączyć, a prąd o mocy kilkuset tysięcy watów pieprznie w to ciało. I ją ożywi. Pozbawiając przy tym cały Poznań prądu.
Włączamy.
Ciemność. Wrzask. Ciemność. Włączamy zasilanie awaryjne.
Ups.
Nie udało się. Szkoda. Cuchnie pieczonym mięsem.
W sumie i tak coś trzeba zrobić z ciałem. Z pełnym uśmiechem mówię:
„Smacznego dziewczyny”
I tak mieliśmy ją zjeść. Tylko jak była żywa. By czuła każdy odrywana kęs mięsa. Trudno. Nie można mieć wszystkiego. Żeby było sprawiedliwie podchodzę z łyżką i wydłubuje Łucjii oczy. Wrzask jaki temu towarzyszył uświadamia nas, że wskrzeszenie zadziałało. Jednak można mieć wszystko. Uśmiecham się.
Może to i mało mięsa, ale za to zostało doprawione każdym narkotykiem tego świata. Czeka nas wspaniała, trzydniowa uczta.
Szepczę jej do ucha: „Mnie się nie zawodzi”.
Spoglądam na jej brzuch gdzie wycięła sobie: „Nikt mnie nie potrzebuje. Czemu?”
Ponownie szepczę:  „Ja cię potrzebuje. Głodny jestem”.
I zabieram się do uczty.