sobota, 26 października 2013

Zuzanna



Dzień szósty czerwca był dla Bożydara Bieleckiego jednym z najlepszych dni w jego życiu. Przynajmniej tak sądził. Ten dzień, jak się później okazało, był również jego ostatnim.
Była godzina szósta rano, gdy jadąc ze swoimi dziećmi do szkoły, zauważył małą dziewczynkę. Miała być może sześć, siedem lat. Stała przy drodze, nieśmiało machając kciukiem.
Brudna twarzyczka i sukienka skutecznie zniechęcały ludzi do podwózki. W okolicy grasował tabór cygański i można było uznać, że dziewczynka stamtąd pochodzi.  A nikt nie chciał mieć z nimi do czynienia. Przerażali prawie każdego każdego. Ale nie jego. Mężczyzna uśmiechnął się i przystanął na poboczu. Jego syn Bogumił otworzył drzwi. Zawołał: „Wsiadaj”. Przybłęda wsiadła. Mężczyzna się przedstawił:
-Hej. Mam na imię Bożydar. To jest mój syn Bogumił- wskazał ręką na czarnowłosego chłopaka o niebieskich oczach w wieku dziesięciu lat– córki Bogumiła – blondynka o prostych włosach i zielonych oczach – oraz Dobromiła – brunetka w loczkach i zielonych oczach, bliźniaczo podobna do swojej siostry w wieku trzynastu lat –  A ty jak masz na imię?
-Zuzanna- odpowiedziała nieśmiało dziewczynka siedząc obok Dobromiły. Stanowiła ciekawy kontrast. Z jednej strony ona, w poszarpanych ciuchach, z usmarowaną twarzyczką, a tuż obok umyta i czysta dziewczyna w nowych i świeżych ubraniach.
Odezwało się niemowlę siedzące na kolanach Bogumiła. Chłopiec w wieku dwóch lat, o jasno rudych włosach i brązowych oczach, głośno oznajmił całemu światu, że chce się mu jeść. Bożydar nie zwracał uwagi na maleństwo. Tak samo, jak jego dzieci. Po chwili mężczyzna znów zabrał głos:
-A gdzie chcesz jechać Zuzka, co?
Dziewczynka głośno przełknęła ślinę. Nie wiedziała gdzie. Chciała po prostu uciec. Uciec od ojca alkoholika, który ją tłukł oraz brata, który groził jej, że porąbie na kawałki i rzuci psu na pożarci. Od wujków, którzy sadzali ją sobie na kolanach i kazali siedzieć po kilka godzin. Pomyślała o babci. Babci mieszkającej w Zakopanym, czterdzieści kilometrów stąd. Nieśmiało powiedziała:
-Do Zakopanego proszę pana.
-Ulala, kawał drogi.
-Wiem, proszę pana.
-No, ja jadę do domu, dzieciaki muszą odpocząć, ale potem mogę cię zawieść jeśli chcesz.
-Byłabym bardzo wdzięczna, proszę pana.
-Ta… jasne.
Dzieci w aucie zachichotały. Zuzanna spojrzała w środkowe lusterko. Zobaczyła w nich spojrzenie Bożydara. Zadrżała. „Spokojnie głupia, on ci nic nie zrobi” –pomyślała. Wjeżdżali coraz głębiej w las. Dobromiła i Bogumiła rozmawiały po cichu między sobą, Bogumił obojętnie przytulał niemowlaka. Istna sielanka. Mimo to, Zuzanna czuła, że coś jest nie tak. Mocno nie tak. Bożydar w pewnym momencie włączył radio.  Akurat w zaczęła lecieć piosenka „Higway To Hell”. Wszyscy w aucie, prócz niemowlaka i Zuzanny zaśmiali się, jakby ktoś opowiedział świetny żart. Po piosence pojawił się drugi utwór. Zuzanna nie znała angielskiego, ani nigdy nie słyszała rocka, dlatego reakcja jej współpasażerów i ich śmiech dość mocno ją zaniepokoiła.
W końcu dojechali do okazałej willi w centrum lasu. Zatrzymali auto na poboczu. Wszyscy wysiedli. Bożydar uśmiechnął się do Zuzanny:
-Zanim pojedziemy może chcesz się odświeżyć? Proponuje ci prysznic, jakieś jedzenie, a dziewczynki na pewno znajdą dla ciebie jakieś nowe ubrania.
Zuzanna spurpurowiała. Perspektywa jedzenia była zbyt kusząca, jednak obawiała się tych ludzi. Niechętnie, bardzo nieśmiało powiedziała:
-Jasne… Dziękuje bardzo
-Nie ma sprawy. Musimy być dla siebie dobrzy, prawda dzieci?
Cała trójka zaśmiała się. Zuzanna poczuła się nieswojo. Niedługo utrzymywała się jednak w tych uczuciach, bo już obok niej stały Dobromiła i Bogumiła, radośnie szczebiocąc chwyciły ją za ręce, zaciągając dziewczynkę do domu. Bożydar z Bogumiłem i dzieckiem spokojnym krokiem weszli do budynku i udali się do pomieszczenia, specjalnie przystosowanego dla małych dzieci. W międzyczasie Dobromiła i Bogumiła rozebrały siebie i Zuzannę. Zaciągnęły sześciolatkę pod prysznic, szorując ją, by była czysta. Następnie szybko wyciągnęły zaszokowaną ze zdumienia i szczęścia dziewczynkę, wytarły do sucha i zaprowadziły do pokoju obok łazienki. W pomieszczeniu znajdowała się duża zamrażalka i fotel ginekologiczny. Zuzanna nie odczuła obawy, ponieważ w jej biednej rodzinie ani to, ani to nie istniały i nie miała pojęcia co to jest, ani do czego służy, dlatego też bez oporów dała się posadzić na takowym fotelu. Zanim dziewczyna się spostrzegła siostry wprawnym ruchem zapięły pasy na jej nogach i rękach. Dziewczyną zaczęła krzyczeć przerażona, ale jedna z bliźniaczek wsadziła jej w usta knebel. Dziewczyna nie wiedziała, że to były jej majtki, noszone od tygodnia. Smród natomiast sprawił, że gdy miała coś w żołądku natychmiast by to zwróciła. Jednak i tak zwymiotowała, żółcią. Cześć wydzieliny wydostała się na jej dekolt i usta. Siostry spokojnym ruchem, z obojętnymi twarzami wytarły ją. Zuzanna nie wiedziała, jak długo tak siedziała, w niewygodnej pozycji, wodząc oczami od jednej siostry do drugiej. Stały w napięciu, wpatrując się w drzwi. W końcu te otworzyły się i wszedł Bożydar z Bogumiłem. Bożydar trzymał w ręku niemowlaka. Za kostkę u nogi, głową w dół. Dziecko nie ruszało się ani nie kwiliło. Wyglądał jak lalka. Widziała tylko pośladki i plecy noworodka. Bożydar uśmiechnął się i powiedział:
-Kolejne się zakrztusiło.
Spojrzał na Zuzannę.
-Cześć Zuza. Patrz – i złapał niemowlaka za włoski na głowie, odwrócił o sto osiemdziesiąt stopni w pionie i poziomie. Dziewczyna spojrzała w martwe brązowe oczy i coś białego, co spływało po jego wargach. Dziewczyna nic nie rozumiała. Mężczyzna natomiast podszedł do zamrażalnika, otworzył go i wrzucił noworodka. Uciekinierka szerzej otworzyła oczy. Jej „dobroczyńca” uśmiechnął się pogardliwie i rzucił tekst:
-Popatrz co tutaj mamy- i nachylił maszynę w jej stronę. Dziewczyną zaczęła się zrzucać i szarpać. Poczuła mdłości.  To co zobaczyła zaparło jej dech w piersiach. Cała sterta małych, dziecięcych ciał. Niektóre były już całkowicie niebieskie. Wszyscy w pokoju się zaśmiali. Zamknął zamrażalnik. Spokojnym krokiem podszedł do przykutej do fotela ofiary.
-Powiedziałaś mi, że się odwdzięczysz, pamiętasz?
Spojrzała na niego. Nie wiedziała o co mu chodzi. Bała się. Miała gęsią skórkę.
-No to się odwdzięczysz.
Dzieci zaczęły się śmiać, gdy mężczyzna zaczął rozpinać rozporek.
***
Zuzanna próbowała płakać. Knebel jednak dość mocno dławił jej szloch. Jak przez mgłę widziała uśmiechy Dobromiły i Bogumiły, obojętny wyraz twarzy Bogumiła oraz zadowolenie Bożydara. Usłyszała:
-Ale krwawi. Chyba jej coś złamałem. W każdym razie długo nie pożyje. Co chcecie? Kastety? Baseballe? Pałki teleskopowe?
-Żelazka tatusiu.
-Serio?
-Tak .
-Mhm.
-Zuch dzieci. Już po nie idę. Tylko uważajcie, by się nie poparzyć. Najlepiej jakbyście przyłożyły je najpierw tam, gdzie nastąpiło krwawienie, by je zatamować.
-Jasne, nie ma sprawy, ojcze.
Leżała wpół przytomna, jęcząc z bólu. Nie wiedziała, kiedy zabrano jej knebel ani kiedy uwolniono ją z fotela. Nie zdawała sobie sprawy co się dzieje. Powoli zapadała w sen.
Przyłożenie rozgrzanego żelazka do jej zniszczonej pochwy momentalnie sprawiło, że się całkowicie rozbudziła i zaczęła wrzeszczeć. Kolejne żelazko wylądowało na jej żebrach. Rozległ się smród palonego mięsa. Usłyszała śmiechy. Jej oprawcy świetnie się bawili , co chwila przykładając rozpalone żelazka do jej ciała. Wrzeszczała i wrzeszczała, czując, że  uchodzi z niej życie. W tym widziała swój ratunek. W śmierci. Nieważne jakiej. Ważne by już była. W końcu i ona się ulitowała nad jej biednym losem i wzięła ją pod swe objęcia. Odchodząc świata usłyszała tylko:
-Chuda jest.
-Trudno. Będzie zupa.
Po czym Bożydar wziął ciało Zuzanny i zaniósł do kuchni. Po piętnastu minut zawołał swoje dzieci. Razem chwycili tasaki i porąbali żeberka dziewczyny na malutkie kawałki i wrzuciły do kotła z wodą. Dodali jeszcze kilka warzyw, przypraw i odczekali, aż się ugotuję. Gdy już wszyscy zasiedli do posiłku, przeżegnali się i Bogumił zaczął recytować:
„Pobłogosław Panie Boże wszystkie dary, które będziemy spożywali z Twojej świętej szczodrobliwości…”
Przerwało mu głośne łupnięcie z góry. Cała rodzinka popatrzyła po sobie wzrokiem. Kolejne łupnięcie. Bożydar cicho wyciągnął z szuflady po pistolecie i dał swoim dzieciom. Od małego uczył ich posługiwania się bronią i teraz miało im się to przydać. Kolejne łupnięcie. Cokolwiek miało to być, na pewno nie przeżyłoby spotkania z trzema glockami i jedną berettą. Spokojnie, odbezpieczywszy broń, idąc po schodach weszli na górę. Kolejne łupnięcie. Dobiegało z pomieszczenia, gdzie znajdował się fotel i zamrażalka. Zaniepokojeni spojrzeli po sobie. Pokój był zamykany na klucz, a nie było tam okna by ktoś mógł wejść. Bożydar coraz bardziej zaniepokojony otworzył drzwi i wszedł do pomieszczenia. Odgłosy łupania dobiegały z zamrażalki. Zaniepokojony podszedł do niej i ją otworzył. Z zamrażalnika wyskoczyła kobieta. Była kompletnie naga. Cała zmarznięta, dygotała z zimna. Bożydar powiedział:
-A, to ty? Jeszcze żyjesz.
Kobieta szczękając zębami tępo spojrzała na niego.
-Dzieci, przywitajcie się z mamą.
-Hej mamo – powiedziały.
-A teraz pożegnajcie.
-Pa, mamo.
Bożydar szybko uderzył swoją żonę pistoletem w głowę i wrzucił z powrotem do zamrażalnika mrucząc:
-Nosz kurwa mać, znowu mi noworodki pomieszała.
Zatrzasnął zamrażalkę, uśmiechnął się do dzieci, poczochrał syna za włosy i gestem nakazał wrócić do kuchni,  by dokończyć jedzenie. Wchodząc do kuchni przestraszył się nie na żarty. Na stole siedziało dziecko. Niemowlak. W jednej rączce trzymało miseczkę, a w drugiej łyżkę. Uśmiechnęło się do nich i powiedziało:
-Nareszcie! Ileż można czekać? – oczy niemowlaka były czarne.
Cała rodzina, jak jeden organizm, zaczęła strzelać. Nie wiadomo co to było, ale wiedzieli, że muszą to zabić. Niestety kule odbijały się od niego. W pewnym momencie Bożydar, stojący z tyłu dzieci poczuł, jak coś chwyta go za łydkę. Spojrzał w dół tylko po to by zobaczyć, jak kolejny stwór, podobny do tego ze stołu odrywa mu kawał mięsa z nogi. Poleciał do tyłu. Kolejne dopadło jego gardła i przegryzło jo. Leżąc i dławiąc się we własnej krwi widział, jak z schodów zbiega coraz więcej niemowlaków, jak atakują jego dzieci.
Ostatnim obrazem, jaki zobaczył, była jego żona, powoli schodząca z szczytu schodów.
Usłyszał tylko:
-Trzeba było dać mi ten rozwód… Do zobaczenia w piekle, kochana rodzinko.

Oni

„Dzień pierwszy:
Jestem głównym kapłanem najwyższego boga Seks. Niechaj wieczna chwała i cześć mu sprzyja! A wy, niewierni heretycy, którzy to czytacie nawróćcie się na jedyną, prawdziwą i słuszną drogę wiary, albowiem nie ma większej łaski niż seks, większej przyjemności niżeli seks. Jedynie seks jest naszym ratunkiem…”
 Ja pierdole... Kolejny fanatyk religijny. Nienawidzę tego. Nienawidzę swojej pracy. Nazywam się John Hetzwig , pracuję dla FBI i zajmuję się rozpracowywaniem sekt i kultów. Moja aktualna sprawa to sekta, a raczej już kościół. A ściślej mówiąc, były to kościół, w którym gromadzili się wyznawcy boga seksu pod przewodnictwem Chrisa Mordechaj. Popieprzony erotoman, głoszący hasła równości i wolności seksualnej. Byłem zmuszony uczestniczyć w kilku mszach, które rzecz biorąc bardziej przypominały orgie, by odkryć, czy w tym kościele znajdują się przypadki pedofilii albo gwałtów. Wszyscy członkowie jednak oddawali się dobrowolnie , a dzieci były w tym czasie kilka kilometrów dalej, u opiekunki. Wziąwszy łyk kawy zagłębiłem się w dalszą lekturę.
 „Dzień trzynasty:
 Jest coraz więcej wyznawców. Tak dużo, że otworzyliśmy kolejne trzy miejsca spotkań. Oznacza to, że coraz więcej ludzi wierzy w boga nieskończenie dobrego i wielkiego…”
Ewentualnie coraz więcej zboczeńców i nimfomanek do was przychodzi. W sumie to smutne, że nasze społeczeństwo jest tak popsute. Główną atrakcją mszy była orgia, podczas której soki kobiet i spermę mężczyzn zlewano do wielkiego pucharu. Orgia trwała dopóki puchar się nie napełnił. A potem tylko należało to wypić. Każdy po łyku. Z jednego pucharu. Obrzydlistwo. Ale coraz więcej osób się na to godziło. Co się dzieje z naszym społeczeństwem?! Nie chcę tego czytać. Ale muszę. Musze wiedzieć o tych wyszystkich dziwnych rzeczach, które się tam odbywały.
 „Dzień dwudziesty trzeci:
 Wyznawców naszego kościoła jest już milion. Jesteśmy potęgą. Jesteśmy wielcy. Nasz Pan wie, co robi. On nas ppoprowadzi na wieczną drogę szczęścia. On jest naszym królem. Naszym panem. Nasz los jest w jego rękach. Zbudowaliśmy kilka placówek. Ludzie daja naprawdę duże datki na rozwój kościoła.
Dzień dwudziesty czwarty:
 Kolejny cudowny dzień, ku chwale boga naszego, jedynego i prawdziego, nieskończenie miłościwego…”
Ja pierdole. Ochujeję, jeśli będzie miał to wszystko czytać. Przewracam na ostatnią stronę.
„Dzień dwieście trzeci:
 Wiktoria wciąż pyta, kiedy następna msza. Tęskni za nimi. Tęskni. Wszyscy tęsknią. Szkoda tylko, że za mszami, a nie za mną. Msza i msza. A ONI tu są. Oni tu doszli. Sznur. Sznur mnie korci. Oni tu są. Ja ich stworzyłem. Żałuje. To był tylko sposób na zarobek. Żałuje. Przepraszam.
Dzień dwieście czwarty:
 Oni doszli. Wybaczcie”
 Sięgam po akt zgonu Chrisa Mordechaja. Data ostatniego wpisu jest taka sama, jak data zgonu. Robi się ciekawie. Otwiera losową stronę.
 „Dzień sto trzydziesty:
 Oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą…”
 Cała strona tak zapisana. Inne miejsce.
 „Dzień sto trzeci:
 Nasz pan jest w swojej istocie doskonały. Idealny. Nikt nie może mieć jego ciała wśród śmiertelnych. Nikt. A jednak dzisiaj zobaczyłem kogoś, posiadającego ciało. A to niemożliwe. Nasz pan jest dwumetrowym człowiekiem z długimi blond włosami, a wokół niego jaśnieje światło miłości. Od którego jaśnieje delikatna czerwień symbolizująca miłość. Tak. Na pewno. Nie mogłem przecież zobaczyć naszego pana, bo on nie stąpi do nas. To nie on. Po prostu jestem przemęczony”
Ziewam. Te notatki są bardzo nudne. Czas najwyższy przejść się do miejsca zbrodni. W sumie niedaleko, bo z pokoju kapłana boga Seksu do miejsca zbrodni było niewiele. Wystarczyło zejść schodami i było się już na miejscu krwawej jatki. Dość specyficznej, muszę przyznać.
 Pierwszy raz w całej kryminalogii Stanów Zjednoczonych Ameryki zdarzyło się, by najlepsi w kraju koronerzy nie mogli określić, ile dokładnie było ciał. Wszystkie ciała bowiem, zostały połączone w jedną całość grubą nicią. I nie jest to takie proste rozdzielić je, bo ilość szwów jest przeogromna i w wielu miejscach niemożliwe jest przecięcie ich. A rozerwanie nie wchodzi z grę. Plątanina ciał przypominała kulę. Dużą. Ogromną kulę. Prawie na całą kaplicę. Kulę zszytych razem ciał. Niezły posraniec. Albo posrańcy. To musiała być liczba mnoga. Wskazuje chociaż na to fakt, że w ciągu ostatnich trzech lat w podobny sposób zginęło około trzydziestu tysięcy wyznawców. Jakaś wojna sekcyjna, czy co? Pozdrawiam koronerów. Nie odpowiadają, któryś z nich mruczy tylko coś pod nosem. No tak. Nie lubią mnie. To nie ich czeka cieplutkie łóżeczko i ładniutka żoneczka u boku, tylko robota do świtu- przecinanie nici. Wsiadam do autka. Odpalam silnik i zapalam długie światła. W ich blasku przede mną pojawia się jakiś wysoki blondyn. Przyglądam mu sie bliżej. Mimo mroku zauwazam w jego reku igłę i nici. Instynktownie wrzucam wsteczny, zawracam, od razu wrzucam bieg i łamiąc jakiekolwiek przepisy uciekam. Dopiero gdy licznik pokazuje mi 220km/h opamiętuje się. Zwalniam do setki. Kątem oka dostrzegam błysk czerwieni z tyłu. Szlag. Pewnie radiowóz. Odwracam się. Nawet wybuch bomby atomowej byłby lepszy. Wszystko tylko nie ten blondyn z dratwą.

sobota, 12 października 2013

Chorzy



Jestem chorym człowiekiem. Chorym. Chorym. Ja i moi przyjaciele jesteśmy chorzy. Spośród wszystkich chorych ludzi na tym świecie my znajdujemy się na podium. Najgorsi z najgorszych. Powinni nas zamknąć. Gdzieś w odosobnieniu. Gdzieś, gdzie będą nas karmić przez wąską szparę w drzwiach. Boże, miej nas w opiece. Boże, wybacz nam.
Zacznę od początku.  Ja, Kamil, Darek i Karolina postanowiliśmy spędzić Sylwestra we własnym gronie, jak paczka dobrych znajomych razem z swoimi partnerami. Łącznie miało nas być ośmioro. No ale moja dziewczyna się rozchorowała, dziewczyna  Kamila miała szlaban na wychodzenie z domu, a chłopak Darka przespał się z chłopakiem Karoliny, więc została nasza czwórka na tzw. polu bitwy.
Impreza miała być zorganizowana u mnie w domu.
Chatę miałem wolną. Rodzice z moim rodzeństwem wyjechali w góry powierzając mi, odpowiedzialnemu szesnastolatkowi, dom.
Boże. Jacy oni byli głupi. Jezu. Co ja narobiłem...
Wracając do historii... Podczas tej imprezy postanowiliśmy spróbować narkotyków. Kamil, który zawsze miał dojścia, przyniósł po działce LSD. Alkohol oraz fakt, że za dużo wzięliśmy tego gówna może nas usprawiedliwić. Ale to nie jest wytłumaczenie. Jesteśmy ludźmi, a nie małpami. Powinnyśmy umieć się zachować. Powinniśmy.
Mieszkam na farmie. Na farmie, na której hoduje się cielaki, wydobywa mleko od krów oraz uczy uczniów okolicznego technikum agrobiznesu oraz weterynarii. U mnie na farmie znajduje się obora.

Dlaczego ten budynek powstał? Dlaczego? Czemu musiał on zostać tak zbudowany? Co nas podkusiło? Czemu?

Wracając do tematu. W oborze są dwa pomieszczenia. Dla krów i dla byka rozpłodowego. W pomieszczeniu dla byków znajduje się podium. Na to podium wprowadza się krowę, a następnie przywiązuje do barierek, które są z trzech stron, dzięki czemu krowa może iść tylko do tyłu. Wiecie o co mi chodzi. Takie podium jest dla tych krówek, które nie chcą, by pokrył je byk rozpłodowy oraz dla takich, na których studenci uczą się np. doić mleko, albo wsadzać rękę aż po łokieć do tyłka. Nikt nie wie po co, ale cóż. Czasami trzeba coś takiego zrobić. I to właśnie robiono na farmie, pod czujnym okiem mojego ojca.
No więc.
Wpadliśmy tam. Napojeni alkoholem i pod wpływem narkotyków. Wpadliśmy do obory pełnej krów i byka. Zacząłem oprowadzać znajomych. Boże… Dlaczego wtedy nic mnie nie zabiło? Dlaczego nie złapałem zgonu? Czemu nie umarłem wtedy? W tamtej chwili? Dlaczego?
Jestem chory. Jezu…
Doszedłem do tego nieszczęśliwego podium. Zacząłem opowiadać znajomym co i jak. Byli zaciekawieni.
W tym miejscu proszę, by osoby, które to czytają, a mają słabe nerwy, przestały. To jest zbyt chore. A dalej jest tylko gorzej. Błagam. Nie czytajcie tego. Sam nie wiem czemu to piszę. Chyba muszę.
Moi znajomi byli na tyle zaciekawieni całym tym fenomenem, że postanowiliśmy sprawdzić jakie to uczucie wsadzić rękę. Podprowadziliśmy krowę, zapięliśmy pasami i na zmianę wkładaliśmy i wyjmowaliśmy ręce. To  znaczy ja, Kamil i Darek. Karolina natomiast zafascynowała się organem rozrodczym byka rozpłodowego i trzymając  oraz masując go, śmiała się razem z nami, gdy raz po razie, na zmianę wsadzaliśmy i wyciągaliśmy ręce w anusy tej krowy. Krowa muczała, próbowała uciec ,ale nas to tylko rozbawiało coraz bardziej. Wkrótce wsadzaliśmy po dwie ręce naraz. Za nic mieliśmy fakt, że nasze ręce uwalone były krowim łajnem aż po łokcie. Liczyła się zabawa. Karolina coraz szybciej poruszała ręką. Kto by się spodziewał, że ta dziewczyna, cnotka niewydymka zostanie zoofilką.
Po pewnym czasie wpadliśmy na inny pomysł. Szybko podnieśliśmy Darka, który był najlżejszy z nas wszystkich i wsadziliśmy jedną jego nogę z krowi odbyt. Krowa muczała z przerażenia i bólu, lecz my na fazie sądziliśmy, że to z rozkoszy. Dopiero potem się dowiedziałem, że wsadzając obie nogi Darka naraz sprawiliśmy, że rozerwaliśmy ją od środka.
No, ale gdy krowa umarła, śmiejąc się do rozpuku uznaliśmy, że zemdlała z powodu jej orgazmu.  Więc tym szybciej postanowiliśmy doprowadzić jej koleżanki do takiego samego stanu. Niestety podium było zajęte, więc postanowiliśmy wyprowadzić krowę na zewnątrz, na pole. Zostawiliśmy zabawiającą się z bykiem Karolinę, zignorowaliśmy krew spływającą po pośladkach krowy i nogach Darka. Wyciągnęliśmy kolejną krowę z boksu, wyprowadziliśmy ją na pole i przywiązaliśmy do traktora, tak by nie mogła się ruszać, a nadal była możliwość zabawy z jej odbytem. Wkrótce znudziła się nam nam takowa zabawa, dlatego wpadliśmy na najbardziej kurewsko chory pomysł na świecie.
Jeśli dotrwałeś tutaj to proszę cię. Jeśli cokolwiek jesz lub pijesz błagam przestań. Najlepiej przestań to czytać. To chore.
Boże zmiłuj się nad nami. Mam nadzieje, że nam kiedyś wybaczysz.
W każdym razie moi młodsi bracia dostali pod choinkę autko. Na pilota. Wiecie jakiego. Każdy gówniarz, gdy był mały chciał takim pojeździć.
Zbudowaliśmy rampę. W międzyczasie Karolina biegała dookoła nas machając odciętym fallusem byka. Mieliśmy wielki ubaw. Śmieliśmy się, jak diabli. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy odcięła mu tego fallusa.
W każdym razie, by nie przedłużać kończę swą opowieść. Odpaliliśmy to auto. Znaczy się ja odpaliłem, a Kamil i Darek rozszerzyły odbyt krowy by auto wjechało.
Ryk krowy będę pamiętał do końca życia. Będzie mnie prześladował.
Autko wjechało w jej odbyt, a Kamil z Darkiem puścili go. Zwarł się. Dałem gazu na maksa. Krowa wrzeszczała.
W pewnym momencie Karolina zauważyła, że ona płacze. Śmialiśmy się, że to z rozkoszy. Dałem na maksa obroty. Krowa zaczęła muczeć. Śmialiśmy się. Nie wiem, jak głęboko auto wjechało. Naciskałem do przodu, koledzy się śmiali, Karolina tłukła krowę penisem byka po głowie. O dwunastej Darek i Kamil odpalili fajerwerki. Ale odpalali je poziomo. Latały wszędzie, uderzały w budynki, wlatywała do domu i pomieszczeń gospodarczych. Była kupa śmiechu. Jeden fajerwerk wpadł do obor,y gdzie konał byk, powoli wykrawający się. Wybuchł obok niego. Rozerwało mu bok. Było cudownie. Gdy w pewnym momencie zobaczyłem że autko wraca, zaczęliśmy się śmiać, będąc pewni, że krowie jest tak dobrze, że zaczęła srać z rozkoszy.

Boże.
Jesteśmy chorzy. To chore.

W każdym razie, gdy auto wypadło, zobaczyliśmy coś czerwonego, co wychodziło z jej odbytu. Przerażeni szybko podbiegliśmy i zaczęliśmy wkładać to z powrotem. Wpychaliśmy to na siłę do środka. Krowa ostatni raz zamuczała, a my wzięliśmy od Karolina jej nowego przyjaciela i zatkaliśmy odbyt, by ponownie nie wyleciało.
P o tym wydarzeniu wróciliśmy do domu pić.
Rano dowiedziałem się, że krowa była w ósmym miesiącu ciąży. Poroniła.
Wzrok ojca i matki był najgorszą karą. Dostałem zakaz na spotykanie się z Kamilem, Darkiem i Karoliną. Oni przeprowadzili się do innego miasta.
Do tej pory nie mogę jeść ani pić czegokolwiek, co pochodzi od krowy. Nie mogę.
Jestem chory.
Boże zlituj się nade mną.

wtorek, 8 października 2013

Asterix i Obelix - historia prawdziwa



Dawno, dawno temu, za czasów, zanim nastała nasza era, w czasach wielkiego rozkwitu Imperium rzymskiego, gdzie rządził Juliusz Cezar, była sobą mała wioska Galów, w północnej Galii, praktycznie rzut kamieniem od morza która jako jedyna nie poddała się naporowi rzymskiej armii…
Wioska ta wytrwała dzięki magicznemu napojowi, warzonemu przez ich druida Paronamixa. Po wypiciu zdobywało się nadludzką siłę, co wykorzystywali wojownicy z tejże wioski, sprawiając ze w boju byli oni tak silni, że sam jeden człowiek mógł zgnieść rzymskich legion, czyli około pięciu tysięcy ludzi.
Tyle wiemy na temat wioski z ugrzecznionej wersji René Goscinnego i Alberta Uderzo.

Poniżej przedstawiony jest pamiętnik rzymskiego legionisty Publiusa Corneliusa Caiusa, odnaleziony w stanie dość mocno naruszonym w północnej Galii, w ruinach wioski, którą datuje się na I wiek przed naszą erą. Oryginał przetłumaczono, a miejsca, w których brakowało części tekstu zastąpiono […].

XXI […]
Ave Cezar! Dzisiaj przybyliśmy do […] stąd wioskę galów. Mamy ze sobą wiele […] oraz […] będę […] zbudowana z drewna i siana. Wystarczy hubka i […] aby poszła z dymem w imię […] Już jutro […] a gdy padnie ostatnia wioska galijskich barbarzyńców wrócę do swojej Olimpii.
Nie mogę […]
Wartę […]

XXI September
[…]Wczoraj […] jeden z […] jego głowa była zmiażdżona. Nie znaleźliśmy jego […]Pogrzeb jutro[…] żołnierz[…] pilnuje dzisiaj tyłów maszyn […] Druga kohorta rusza […] Ave Cezar
[…]September

Ave Cezar […] straty są ogromne. Mimo […] na polu bitwy […] oderwanych kończyn lub zgniecionych pancerzy. Jutro […]. Całonocny […] Wioska musi zostać zdobyta. […] cezara! Ave Cezar
XXX September
Wycofujemy się. […] rzeźnia, jak […] w lesie pełnym […] Mamy przewagę stu do […] Paru […] od strzał […] walczą gołymi rękoma […] Jestem w […] straży. Trzeciej […] Kocham […] Olimpio

Dziennik nie jest już najlepszej jakości, został on z niewiadomych przyczyn podźgany i podziurawiony. Wiele kartek zostało z niego wyrwanych. Te ostatnie notatki opisują nam ostanie chwile życia legionisty. Przynajmniej według archeologów. Studiując rzymskie rejestry wojskowe można dojść do wniosku, że Publius Cornelius Caius nigdy się nie narodził. Nie ma żadnych informacji o jego legionie, ani nim samym, mimo że z notatki wynika zupełnie co innego.
IX Maius
Dzisiaj […] u prefekta. […] jest bardzo zadowolony i […]Galii dostane […] to cudowna […]

Wiadomo zatem. że był osobą którą znała prefekta. W tamtych czasach prefekt był introwertykiem, więc musiał to być ktoś ważny, skoro prefekt był zadowolony z naszego legionisty. Niestety na tym trop się urywa.
Kolejna poszlaka to ruiny wioski i kości jej mieszkańców. A mianowicie ich brak. Owszem odnaleziono groby nielicznych mieszkańców, a nawet podziemne katakumby ww. miejsca, ale były one puste. Jedynie, co znaleziono to ubrania, biżuteria i biały proszek, który początkowo uznano za tabakę lub jakiś środek odurzający.
Dopiero po zbadaniu proszku odkryto, że są to sproszkowane kości. Dalsze badania wykazały, że zamieniły się one w proch zaledwie sto lat po śmierci ich właściciela (przypomnienie: Ludzkie kości rozkładają się setki, jeśli nie tysiące lat). Badając ruiny wioski można było dojść do zaskakującego wniosku. W wiosce naraz mogło żyć lub przebywać maksymalnie dwustu mieszkańców. A rzymski legion liczył około pięciu tysięcy, świetnie wyszkolonych żołnierzy. Fizyczną niemożliwością było w naturalny sposób pokonać taką liczbę żołnierzy, wspieraną przez broń oblężniczą i posiadającą swobodę poruszania się. Całkiem możliwe, że dlatego właśnie nie zachowały się żadne notatki o takowym legionie. Imperium nie mogło pozwolić, by wieść o tak druzgocącej klęsce rozeszła się wśród rzymian i mieszkańców ziem podbitych. Zaraz wybuchłoby kilkadziesiąt powstań w różnych częściach kraju. Dlatego wymazano imiona wszystkich legionistów oraz całą operacje.
Dalsze badania ujawniły, że według oficjalnej wersji wioska galów została zniszczona przez sztorm, który pojawił się na morzu i odrobinę za mocno zapędził się w głąb lądu, sprawiając że wioska znalazła się w centrum burzy.
Jednakże w jednej z jaskiń znaleziono mnóstwo zniszczonych lub skorodowanych zbroi, tarcz i hełmów typowych dla rzymskich legionistów. Niestety co gorsze, w głębi jaskini odnaleziono mnóstwo ludzkich kości. Prawie wszystkie z nich miały na sobie ślady zębów i były osmalone na obydwu końcach. Niektóre z nich były przełamane na pół.
Niektóre poszlaki pokazują, że mieszkańcy wioski nie byli galami, lecz wikingami. Widać to po opisie  stworzonym przez René Goscinnego i Alberta Uderzo,  gdzie według nich każdy Gal nosił hełm z krótkimi różkami. Niestety prawdziwi Galowie nie nosili hełmów, więc Asterix, Obelix i cała reszta mieszkańców wioski musiała pochodzić z innego regionu. Wikingowie natomiast mieli hełmy z rogami, więc całkowicie prawdopodobne jest, że to właśnie on nich chodzi. Niewiadome jest, czy też na wskutek błędu pana Gościnnego, czy też z braku surowców ich rogi były krótkie ale nie ulega wątpliwości, że pochodzą od wikingów. Widać to też po sposobie sprawowania władzy w wiosce, gdzie rządzą i ważne funkcje sprawują osobnicy tacy jak Asparanoiks, Ahigieniks czy Tenautomatiks (oraz ich żony), a osobnicy słabi, typu Kakofoniksa, często są poniżani i obrażani. Chlubnym wyjątkiem jest tutaj Asterix, który dzięki swojemu sprytowi, godnemu bogowi wikingów Lokiemu oraz prawdopodobnie jako jedyny mieszkaniec wioski, który potrafił pisać nie łamiąc przy tym pióra cieszył się należnością do elity osady.
W zapiskach galijskich nie istnieje wzmianka ani o wiosce, ani o wielkiej przegranej. Prawdopodobnie jest to spowodowane tym, że Rzym skutecznie zamaskował wieści o tak wielkiej przegranie oraz całkowicie odciął wioskę od świata. Możliwa teoria jest też taka, że wikingowie nie utrzymali jakikolwiek stosunków z galami i na odwrót, w skutek czego nie było między nimi żadnej komunikacji.
Nie wiadomo natomiast, jak udało się wiosce liczącej nawet i dwustu wikingów, pokonać doborową pięciotysięczną armię. Według panów Goscinnego i Uderzo zostało to spowodowane dzięki magicznemu napojowi warzonemu przez ich druida. Niestety nie odnaleziono nigdzie ani śladu takowego napój. Natomiast odnaleziono mnóstwo wilczych jagód, amfetaminy, heroiny i innych substancji psychoaktywnych oraz narkotyków. Całkiem prawdopodobne jest, że osobnicy ci pod wpływem danych środków nie odczuwali strachu, bólu oraz posiadali dość mocy by móc gromić rzymski legion. Możliwe jest też, że dowódca legionu był osobą bez talentu i bez ikry taktycznej, przez co mógł tracić żołnierzy w beznadziejnych przypadkach takich jak: wysyłanie  zbyt mało licznych patroli czy wpadanie w zasadzki. Całkiem możliwe jest też, że Asterix, słynący z bycia najsprytniejszym mieszkańcem wioski otruł rzymian lub podsypał im substancji psychoaktywnej. Prawdopodobnie wszystkie trzy powyższe teorie zostały zastosowane naraz i w takim samym stopniu.
Ilość teorii i hipotez uzasadnia fakt, że istnienie takowej wioski oraz klęska Imperium Rzymskiego przez ponad dwa tysiące lat były przemilczane, gnębione i skryte, przekazywane potajemnie z ojca na syna, ponieważ na początku Rzymskie Imperium ścigało każdego, kto posiadał jakiekolwiek informacje na temat tejże klęski. Następnie kościół katolicki ścigał ludzi wiedzący o tym, traktując to wydarzenie jako zabobon, a ludzi sądząc o herezję.  Dopiero po drugiej wojnie światowej, gdy zaczęto domagać się wolności słowa, Goscinne postanowił opublikować historię pewnej wioski. Jednak z racji tego, że był to okres po wojnie i ludzi nie interesowały stare bitwy, tym bardziej te mające dwa tysiące lat, stworzył ugrzecznioną wersję osady. Bajkę dla najmłodszych (analogia do powieści braci grimm), bo jak powszechnie wiadomo, to, co jest przeznaczone dla dzieci sprzedaje się najszybciej i najlepiej.

poniedziałek, 7 października 2013

Dzieci to najokrutniejsza istoty na świecie ale każda istota kiedyś ponosi konsekwencje swoich czynów



Wbiegłem do męskiej ubikacji i szybko zająłem kabinę, w której drzwiach umieszczony był łucznik. Beznadziejne zabezpieczenie. Prawie żadne. Ale zawsze była jakaś nadzieja. Próbowałem uspokoić oddech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Uspokój się. Muszę się uspokoić, bo mnie znajdą. Muszę być cicho. Może dzisiaj dadzą mi spokój.
***
-Biedak.
-Śmierdziel.
-Musiałeś przyjebać w słup, że masz taki ryj.
-Cztery razy.
-I to matka tobą przyjebała.
-Huśtała w reklamówce .
-Chciała dokonać aborcji.
-Szkoda życia na takiego zjeba.
-Po co żyjesz? Po co?
-Nikt cię nie potrzebuje.
-NIKT!
***
Jedna samotna łezka spływała mi po policzku. Zdławiłem w sobie szloch. W samą porę. Właśni usłyszałem jak wchodzą do łazienki
-Gdzie jesteś spermozjadzie?
-Kurwa, chuju wyłaź, bo pożałujesz.
Kopnięcie w drzwi obok. Skuliłem się. Znajdą mnie. Kopnięcie w moje drzwi. Łucznik wytrzymał.
-Chłopak,i ten gównozjad tutaj jest.
Spojrzałem do góry. Kabiny miałem dwa metry wysokości. Nie przeszkodziło to chłopakom wspiąć się na nie i wskoczyć do mnie do środka. Nie broniłem się. Nie było sensu. Było ich więcej. Otworzyli drzwi i wbiegli do środka.
-Tak bardzo lubisz się przed nami chować gównożerco?
Nie bili mnie. Nie umieli. Jeszcze wtedy.
-Myślisz, że jesteś sprytny?
-Myślisz, że uciekniesz przed nami?
-Będziemy cię gonić do końca życia, psie.
-Zdychaj.
-Nikt cię nie kocha.
Więcej nie pamiętam.
Włożyli mi głowę do sedesu, zamknęli klapę. Miałem klaustrofobię. Spuścili wodę. Kilkakrotnie. Zostawili mnie w toalecie. Na podłodze, wymiotującego i wykończonego. Zasnąłem koło sedesu.
Przespałem kilka godzin lekcyjnych. W międzyczasie ktoś mi ukradł buty, skarpetki i obciął włosy nożyczkami.
Wróciłem do domu. Po doprowadzaniu się do porządku i obcięciu włosów na równe zero poszedłem do mamy. Była sparaliżowana od dwóch lat. Wcześniej pracowała na dwie zmiany, bym miał godny byt. Potrąciło ją auto. I zostaliśmy na niskiej rencie z ZUS-u. Po chwili spędzonej z najbliższą mi osobą poszedłem się uczyć, jak przykłady uczeń IV klasy szkoły podstawowej imienia Jana Pawła II.
***
Ocknąłem się z wspomnień. Ręce nadal miałem na kierownicy mojego vana. Spojrzałem do tyłu. Worki pocztowe nadal leżały na swoim miejscu. Brakowało jedynie Jacka. Jeszcze nie wrócił z wypadu po knysze. Z powrotem zanurzyłem się we wspomnienia.
***
Nigdy nie ćwiczyłem na wf. Nigdy. Sama myśl, że miałbym wejść do szatni moich prześladowców mnie przerażała. Zawsze uciekałem z zajęć wychowania fizycznego. Albo do domu, by być przy mamie albo do biblioteki poczytać. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj mam wejść do szatni. Nauczyciel przyłapał mnie, jak próbowałem się wymknąć i nakazał powrócić do pomieszczenia. Wziąłem głęboki dech i nacisnąłem klamkę. Zdecydowanym krokiem wszedłem do szatni. Już od progu powitały mnie wrzaski:
-Panienko, co tu robisz?
-Wypierdalaj szmato zajebana.
-Co tu robisz gówno? Won.
-Chłopaki on pomylił szatnie. Do babskiego szmaciarzu.
Szybko odwróciłem się i sięgnąłem do klamki, by wyjść, gdy nagle poczułem, że ktoś mnie kopie w plecy. Poleciałem na drzwi. Osunąłem się na podłogę.
-Chłopaki ta szmata nie wie jak wejść do babskiego.
-Wypierdalaj stąd kurwa.
Zacząłem się podnosić, gdy ktoś pociągnął mnie za nogę. Brodą uderzyłem o kafelki, a następnie zacząłem po nich szorować. Wywlekli mnie na środek szatni.
-Skoro szmaciarz nie wie, gdzie jego miejsce, to dostanie nauczkę.
Powstrzymywałem łzy. Nie wyrywałem się. Nie było sensu. Zaczęli pluć na mnie i kazać wąchać swoje przepocone trampki.
-Do damskiego kurwo.
-Wypierdalaj.
-On nie wie, że jest babą.
-Może mu to udowodnijmy.
Zanim zdążyłem zareagować poczułem, jak moje spodnie lecą w dół. Zacząłem się wyrywać. Jednocześnie płacząc. Związali mi ręce z tyłu sznurówką z mojego buta.
Nagiego wepchali mnie do damskiej szatni i zamknęli drzwi. Śmiech dziewczyn sprawi,ł że załamałem się całkowicie. Wyskoczyłem przez otwarte okno i pobiegłem do lasu. Przesiedziałem tam godzinę zanim mogłem wrócić do szatni po swoje ubrania. Które moim wspaniałomyślni koledzy pocięli nożyczkami.
***
Jacek wsiadł do auta. W rękach trzymał po knyszy z gyrosem. Dał mi jedną. Spojrzałem na tego sympatycznego, młodego chłopaka. Dzieliło nas dwadzieścia lat różnicy. Łączyły te same wspomnienia. Chłopak uśmiechnął się, patrząc na nasz cel i pogładził ręką lufę shoutguna. Uśmiechnąłem się. Spojrzałem na parkujące auta. Powinni być już wszyscy. Spojrzałem na Jacka. Skinął mi głową. Razem wysiedliśmy i zarzuciliśmy sobie na plecy worki z pocztą. Ignorując kapanie ruszyłem do budynku. Wiedziałem, że Jacek chciałby powiedzieć, że miał rację i będą przeciekać, ale powstrzymał się. Weszliśmy tylnymi drzwiami. Wtargneliśmy na scenę tachając worki. Dyrektor właśnie zaczynał przemówienie inauguracyjne. Widziałem, jak tłum nas obserwuje. Rozpoznałem kilkanaście osób. I kilka osób mnie. Ich szydercze uśmieszki wiele mówiły. Kilka kobiet pokazywało palcami Jacka. Dyrektor odwrócił się. Na pewno zdziwił się na widok dwóch jegomości którzy pracowali u niego, jako woźni, a teraz byli ubrani jak listonosze i mieli na siebie zarzucone długie płaszcze. Wsadziłem rękę do kieszeni i nacisnąłem pstryczek. Wszystkie drzwi i okna zamknęły się żelaznymi roletami. Prawie dwa lata zajęło mi wmontowanie tutaj. Teraz już nikt nie wyjdzie z Sali. Podszedłem do dyrektora i wyciągając pistolet z kieszeni przyłożyłem mu go do głowy.
-Spieprzaj dziadu- powiedziałem.
Uciekł.
Spojrzałem w głąb sali. Wszyscy tu byli. Wszystkim rozpoznałem. Uśmiechnąłem się. Powiedziałem do mikrofonu:
-Siema.
Wszyscy na Sali patrzyli na mnie. Widocznie uznali mnie za szaleńca z bronią. Ha. Słusznie.
-Nie wiem czy mnie pamiętacie. Pewnie niektórzy mnie kojarzą. W każdym razie mam na imię Jerzy Wesoły.
Zrozumienie w oczach. U niektórych małe uśmiechy na widok wspomnień z czasów podstawówki.
-Widzę, że niektórzy mnie pamiętają. No cóż. Ja was też. Miło, że mnie nie zaprosiliście na zjazd absolwentów naszej podstawówki. Naprawdę.
-Czego chcesz? – zawołał ktoś z Sali
-Zamknij się, bo cię zastrzelę – odpowiedziałem mierząc do niego z pistoletu. Kontynuowałem:
-Naprawdę miło. Patrzę na was teraz i widzę, że odnieśliście sukcesy. Pożeniliście się. Macie dzieci. Ja tego nie zrobiłem. Ale spójrzcie. To Jacek. Jacek Drabina. Chodził z waszymi dzieciakami do tej samej szkoły. Dzieci wdały się w rodziców. Naprawdę.
Cisza na Sali. Czyżby w końcu poczuli wyrzuty sumienia? Uświadomili sobie swoje własne czyny? Domyślili się, że przybyłem tu w ramach zemsty? Obserwowałem uważnie tłum. Jacek mnie zabezpieczał. Trzymał ręce w kieszeni. W prawej miał włącznik systemu przeciwpożarowego, w lewej zapalniczkę. W spryskiwaczach zamiast wody była benzyna. Wystarczyłyby wie sekundy by wszystkich spalić. Ale jeszcze nie.
Kontynuował.
-Wasze dzieci poszły na studia. Uczą się teraz. A Jacek nie. Jacek nie poszedł do gimnazjum. Chciał się zabić. W wieku dwunastu lat. Skończył podstawówkę i chciał się zabić. A wiecie czemu? Otóż wasze dzieci zmusiły Jacka…
Szybki rzut oka. Samotna łza spływająca po policzku. Uświadamiam sobie, że mi też leci.
-Do seksu z zwierzęciem. I nagrały to. No, ale odratowałem chłopaka. I teraz tu jesteśmy.
Chłopak wcisnął zraszacz. Litry benzyny poleciały na gościu, na nas, na podłogę.
-Nie ruszajcie się. To tylko woda z wodorotlenkiem siarczanu siedem - wymyśliłem nazwę na poczekaniu. Uwierzyli. Ludzie zawsze wierzą, że następna chwila będzie lepsza.
-Mam dla was prezent. Nawet kilkanaście.
Obydwoje przechyliliśmy worki z pocztą. Wysypały się główki dzieci moich prześladowców. Usłyszałem krzyki przerażenia. Zobaczyłem jak rozwścieczeni ojcowie zerkają na zmasakrowane głowu swoich dzieci i biegną prosto na nas. Uśmiechnąłem się do Jacka.
***
-Gównozjad.
-Twój ojciec spuścił się na czubek buta i kopnął twoją starą w pizdę. Dlatego istnieje szmato.
-Twój stary spierdolił,jak cię tylko zobaczył.
-Szkoda,że mamusia ma kręgosłup złamany.  Pewnie sam jej złamałeś,by od ciebie nie spierdoliła chuju.
***
Jacek również się do mnie uśmiechnął. Plan powiódł się całkowicie. Tyle setek godzin poświęconych na dopracowanie każdego szczegółu. Tyle pieniędzy wydanych na łupawki. A wszystko to dla tej jednej chwili.
***
-Jerzy.
-Słucham cię siostrzyczko?
-Ja umieram prawda?
-Tak.
-Nie płacz. Opiekuj się mamą. Proszę.
-Będę.
-Jerzyk.
-Co siostrzyczko?
-Dlaczego oni cię nienawidzą?
-Nie wiem. To chyba przez to, że ich rozwalam w szachach.
-Zobaczysz kiedyś będziesz mistrzem świata.
-Obiecuje ci siostrzyczko, że będę.
***
Jacek nacisnął spust. Iskra postała w spłonce błyskawicznie pochwyciła opary benzyny której było już po kostki na Sali. Wybuch nie zostawił cegły na cegle.