sobota, 30 listopada 2013

Muzyka Śmierci



Wyszedłem przed budynek by odetchnąć świeżym powietrzem. Stojąc w zimnie i deszczu, biorąc głębokie wdechy i wydechy uznałem, że to mi nie pomoże się uspokoić, dlatego też wyciągnąłem papierosa z paczki i go zapaliłem. Smród palonej trutki na szczury, jak zwykł nazywać mój świętej pamięci jedyny syn zapach papierosów, rozszedł się niewielkim obłokiem dookoła mnie. Wciągając i wypuszczając przyszłą przyczynę mojego raka płuc czułem jak robię się coraz mniej spięty, coraz mniej zdenerwowany. Zaczynałem się uspokajać. Byłem przecież najbogatszym człowiekiem w powiecie, więc spokojnie mogłem sobie kupić nowego Ipada. A teraz będę musiał popracować bez muzyki w uszach. Zadowolony i całkowicie rozluźniony odwróciłem się na piętach i ruszyłem do budynku, którego liczni obywatele naszego miasta nazywali kostnicą a ja domem.
***
Mój dziadek, pewną lukę w miejscowej gospodarce, którą szybko zajął i rozwinął. Wcześniej był tylko stróżem nocnym na cmentarzu, jednakże było mu za mało adrenaliny, więc założył dom pogrzebowy tuż przy samej bramie cmentarnej. Mój ojciec natomiast rozwinął idee swego ojca i dobudował krematorium, prosektorium, zakład kamieniarski i strażnicę dla strażników cmentarnych. W ten oto sposób zyskałem monopol na usługi związane z odejściem naszych bliski i dalekich na bliżej nieokreślony wieczny spoczynek. Można by było pomyśleć, że mieszkanie tak blisko cmentarza oraz prowadzenia takich usług od małego dziecka źle wpłynie na moje zdrowie, zarówno fizyczne jak i psychiczne. O inteligencji nie wspominając. Jednak od małego przystosowany do pomocy w firmie rozwinąłem się na dużego i muskularnego mężczyznę. Dzięki towarzyszeniu pracownikom podczas sekcji i odnowy ciał po wypadkach w wieku ośmiu lat znałem anatomię człowieka lepiej niż niejeden chirurg. Współpatrolując z strażnikami cmentarz nauczyłem się widzieć w ciemności niemalże tak dobrze jak kot. Czytając inskrypcje na nagrobkach nauczyłem się czytać, dodawać i odejmować nauczyłem się na datach narodzin i śmierci. Znałem łacinę, grekę, niemiecki i rosyjski. Owszem w niewielkich stopniu, były to zdania typu: „Był dobrym ojcem” „Niechaj jego ciało spoczywa w pokoju, na wieki wieków”, ale dalsze zaprzestanie poznawanie tychże języków wynikało to z tego, że nie chciałem się uczyć. Natomiast z historii byłem najlepszy. I wszystko to w wieku dziesięciu lat, zanim poszedłem do szkoły. I co chyba najważniejsze, mając styczność z śmiercią codziennie, a nawet kilka razy, nauczyłem się nie bać. Niczego. Ludzie boją się czegoś, klaunów, klaksonów, samolotów, wody, ale w ostatecznych rachunku boją się nie samej esencji przedmiotu, lecz tego, że może ich zabić. Boją się śmierci. Nauczyłem się i nauczono mnie, że śmierć to błahostka w porównaniu z życiem. Wszedłem do kostnicy i podszedłem do stołu sekcyjnego. Odkąd skończyłem studia medyczne i zostałem patologiem byłem jednym z najlepszych koronerów kraju. Przysyłali mi ciała nawet z drugiego województwa bym określił, co, gdzie i kiedy zabiło nieszczęśnika. Pochyliłem się nad martwym ciałem i fachowo oceniłem, że martwy jest od trzech tygodni oraz że ktoś mu pomalował paznokcie czerwonym lakierem. Zawołałem:
-Alicja! Jagoda! Do mnie
Obie dziewczynki, jedna w wieku jedenastu lat, w krótkich blond włosach i o oceanicznych oczach, a druga mająca osiem wiosen na karku, dumna posiadaczka rudego warkocza i jadeitowych oczu , zbiegły po schodach do kostnicy.
Gniewnym głosem zapytałem;
-Która z was pomalowała panu Gruzińskiego paznokcie?
Obie dziewczynki zaczęły kontemplować podłogę.
-Lepiej się przyznajcie bo żadna z was nie pójdzie na dziewiątą piętnaście
Alicja spojrzała na mnie przerażona. Wiedziałem już która.
-Dobra. Jagoda masz szlaban na nutelle.
Jagoda spojrzała na mnie z radością. Nawet jakbym jej kazał oglądać całą „Mode na sukces” poczułaby radość jeśli alternatywą byłby zakaz wyjścia o dziewiątej piętnaście.
-Lekcje odrobiłyście?
-Tak
-To dobrze. Wracajcie do pokoju
-A nie możemy zostać?
 Uśmiechnąłem się. Były takie same jak ja w ich wieku. Kiwnąłem głową. Dziewczynki zapiszczały radośnie, podbiegły do przeciwnej ściany i przysunęły sobie krzesła do stołu sekcyjnego. Widok nagiego mężczyzny ich nie zgorszył. Na cmentarzu widziały gorsze rzeczy. Z uśmiechem na twarzy rozpoczęliśmy sekcję. Niestety zdążyliśmy tylko otworzyć klatkę piersiową, gdy zadzwonił telefon. Felek, jeden z strażników nocnych dzwonił. Westchnąłem i odebrałem, w głębi ducha obiecując sobie, że zajmę się denatem kwadrans po dziewiątej wieczorem.
 -Mamy problem
 -Jaki?
 -Grupka dzieciaków siedzi w trzecim sektorze. Wyglądają poważnie
 -Jak bardzo?
-Mają kilka szpadli i są ubrani na czarno
-Sataniści
Zakląłem w duchu. Dwudziesty pierwszy wiek daje tyle wspaniałych możliwości rozwoju intelektualnego i duchowego, ale i tak, nadal pojawiali się osobnicy niedorozwinięci umysłowo, którzy myśleli, że jak zakłócą wieczny spoczynek to czeka ich nagroda od Lucyfera.
 -Ci sami, co zawsze?
-Tak. Co zrobić?
-Nie przeganiaj ich. Mam tego dość. Niech uciekają stąd w podskokach
 -Dwudziesta pierwsza piętnaście tak? – Uśmiech, jaki musiał zakwitnąć na jego ustach musiał być od ucha do ucha. No po prostu musiał.
***
Spojrzałem na zegarek. Brakowało jeszcze piętnaście minut to tej magicznej chwili. Ja, Alicja i Jagoda siedzieliśmy za jednym z grobów, kilka pomników dalej od grupki dzieciaków bawiących się w satanistów. Uśmiechaliśmy się wszyscy. Zapowiadała się przednia zabawa. Większość strażników przyszła popatrzeć na to, co się dzieje, widziałem, że kilku ma ze sobą kamery na podczerwień. Pewnie nagrywali filmik dla dziennej straży i zmiany. W mojej firmie pracowało tysiąc sześciuset ludzi i na pewno każdy będzie chciał zobaczyć grupkę smarkaczy uciekających z prędkością, której by się nie powstydził Usian Bolt. Albo pocisk z pistoletu. W końcu nadeszła wspomniana chwila. Z wszystkich głośników zainstalowanych na terytorium martwych ludzi poleciała muzyka. Konkretniej „Highway to Hell” zespołu AC/DC. Dziewczynki zachichotały widząc jak jeden z niedoszłych satanistów trzymając w jednej ręce krzyż a w drugiej martwego kota, krzycząc, że wyrzeka się Boga, zostaje zagłuszony i ogłuszony pierwszymi akordami gitary oraz słowami: „Living easy, loving free”, jak opuszcza kota i krzyż i wykrzywia twarz w grymasie przerażenia. Gdy piosenka doszła do refrenu wszystkie płyty pobliskich grobów zaczęły się unosić. Dzieciaki widząc to wzięły nogi za pas i ruszyły najkrótszą drogą do wyjścia. Niestety pewna część strażników, która tam stała naciągnęła sznurek i nasi niedoszli sataniści upadli. Aż się popłakałem obserwując jak próbują nieudolnie wstać. Mimo że byli ode mnie jakieś trzydzieści metrów już i tak czułem że będzie trzeba posprzątać po nich. Brązowe smugi jakie zostawiali po sobie tylko to potwierdzały.
***
Przesunąłem płytę od grobu pani Bożenki i podałem jej pomocną dłoń z słowami:
-Dobry wieczór. Jak się spało?
-Oh dziękuje ci za pomoc i dobry wieczór. Ciężko, bo pani Zosia obok cały dzień słuchała Fogga i do mnie docierało
-Naprawdę? Współczuje – przytaknąłem głową, zaskoczony. Między grobem pani Bożenki a pani Zosi był metr i to było naprawdę dziwne. – Na szczęście dzisiaj w tym sektorze puszczamy pieśni wojskowe na specjalne życzenia pana pułkownika.
-Naprawdę? To świetnie kochanieńki. A pan pułkownik gdzie?
-Tam gdzie zawsze
-Dziękuje.
Spojrzałem na dziarską staruszkę, jak raźnym krokiem ruszyła na spotkanie z swym oblubieńcem. Była dowodem że miłość wszędzie się pojawi. Nawet u stuletnich ludzi nie żyjących od trzydziestu. Dopiero po chwili zarejestrowałem że coś mi zostało w ręce. Przyjrzałem się dokładnie. No tak. Świetnie. Obdarłem dłoń starszej pani ze skóry. Szlag
Z pobliskiego głośnika rozległo się:
„Witaj sektorze piąty! Dzisiaj na specjalne życzenia pułkownika Wojtyńskiego zagramy pieśni patriotyczne. Pierwszą piosenką dzisiaj jest znana wszystkich Rota”.
 Uśmiechnąłem się. Wszystko było idealne. Zapaliłem papierosa i ruszyłem na spotkanie z moją rodziną. Idąc, witając się z ludźmi martwymi i żywymi, odpowiadając im na dzień dobry wsłuchiwałem się w muzykę, która rozlegała się na całym cmentarzu. Każdego wieczora budziła ona martwych do życia. Pozwala im na spokojną egzystencję. Aż do świtu, gdy ze względów bezpieczeństwa wracali oni do grobów. Minąłem sektor czwarty, gdzie spoczywający tańczyli fokstrota, dość zabawny widok wpół przegniłe ciała tańczące szybki taniec, efekt był tylko jeden i powodował on wściekłośc ekip sprzątających. Kiwnąłem głową Felkowi, który witał się z swoją zmarłą żoną. Miłość. Kobieta nie żyła od ponad roku i mimo najlepszej konserwacji i balsamizacji jaką mogliśmy jej dać to zdarzały się sytuacje że coś jej odpadło. W dodatku cuchnęła niemiłosiernie. Jak cały cmentarz podczas wieczorów. No ale poświęcenie węchu warte było. Miałem nadzieję że chociaż zdarzą wejść do grobu zanim na dobre zaczną się kochać. Ruszyłem dalej, przywitałem grupę przedszkolaków którzy spłonęli podczas pożaru przedszkola pół roku temu, dałem im kilka cuksów i przystanąłem obok czarnej postaci z kosą. Staliśmy chwilę aż w końcu Śmierć wyciągnęła z otworów na uszy słuchawki (usłyszałem nuty Black Sabbath) i  powiedziała:
-Wiesz, że nie mogę przymykać oczu na to prawda?
Westchnąłem. Wiedziałem że w końcu tutaj trafi
-Oni mają być martwi przyjacielu.
Kiwnąłem głową.
-Dlatego oddasz mi flet
-Nie możesz. Dziadek go wygrał
-Oszukiwał.
-Nie. Po prostu nie powiedział ci wszystkich zasad gry w makao
-To to samo.
Zamilkłem. Wiedziałem, że kiedyś to nadejdzie.
-Ale, że tak dobrze dbasz o martwych pozwolę ci go zatrzymać do dzisiaj, do świtu. Przekaż swoim ludziom. Ostatnia noc.
***
[Parę dni później]
Zapaliłem papierosa i się uśmiechnąłem. Mogło być gorzej. Śmierć odeszła, biznes kwitł w najlepsze. Wszystko było idealne. Spojrzałem przez okno do kostnicy. Nikt, o ile by nie znał prawdy, nie powiedziałby że szkielet na podiestale to Śmierć.
Każdy by powiedział że to manekin, realistycznie odwzorujący układ kostny człowieka. Podniosłem radio do wysokości ust i powiedziałem:
-Ryszard ogarnąłeś wszystko?
Odpowiedział prawie natychmiast:
-Tak.
-Jakieś problemy?
-Praktycznie nie. Ta kosa jest bardzo lekka, życiomierze mieszczą się w kieszeni i zasade teleportacji też już całkowicie opanowałem.
-A więc jesteś pewny że dasz radę zastąpić naszą koleżankę?
-Jasne. Nie ma sprawy.
-No to powodzenia.
Uśmiechnąłem się.
Zapowiadała się naprawdę cudowna noc.
-Szefie? Szefie? Szefie?
Zabrzmiał głos pełny paniki z radia. Rozpoznałem Gracjana, strażnika z sektoru pierwszego.
-Słucham Cię?
-Coś się dzieje z martwymi
Westchnąłem. Znowu sektor pierwszy
-Co tym razem?
-Zaatakowali Radka i jego ekipę. Znowu pan Strassbaum
Przeklęte szkopy. Niektórzy nie umieją nawet po śmierci sobie odpuścić
-Zezwalam na użycie ostrej amunicji
Sektor pierwszy był sektorem gdzie chowaliśmy więźniów, przestępców, niemieckich i rosyjskich żołnierzy z drugiej i pierwszej wojny światowej i innych. W sumie każdego co nie umiał odpuścić i sprawiał problemy po swojej śmierci. Dlatego też strażnicy nosili tam broń palną z ostrą amunicją i mieli obowiązek użyć jej jeśli martwi podeszli do ogrodzenia na odległość bliższą niż trzy metry. Patroli nie było, jedyne co było to strażnice, które w dzień dla mieszkańców niedaleko miasteczka wyglądały jak mauzolea.
-Gracjan przekaż dziennej zmianie że pan Stassbaum idzie do kremacji dobrze?
-Jasne.
Huk wystrzału z niedaleka powiedział mi że coś się dzieje. Był to sektor trzeci.
Potem kolejny z sektora drugiego. I piątego. Czwarty. Jedenasty.
I nawoływania przez radio
-Szefie coś się dzieje..
-Szefie atakują nas
-Przegryźli krtań Jackowi
-Odpieramy ich
-Jest ich za dużo.
Wyłączyłem radio w momencie gdy meldunki zmieniły się w wrzaski. Ale to nie pomogło
Wrzaski zaczęły się rozlegać z całego cmentarza. W szoku biegnę do domu, gdzie dziewczynki siedziały i uczyły się z moją zmarłą żoną. Wbiegłem do pokoju. Scena jak z horroru. Moja żona oraz Alicja klęczały nad Jagodą która leżała nieruchomo na podłodzę. Alicja właśnie odrywała kawał mięsa z szyi swojej siostry gdy wchodziłem do pokoju. Moja żona podniosła głowę. W jej oczach czaił się głód.
Zareagował instynkt. Szybko zamknąłem drzwi. Z dołu dobiegały odgłosy strzelaniny. I trzaśniecie drzwiami. Szybko zakluczyłem pokój i pokonując łzy w oczach zbiegłem na dół. Felek i kilku innych strażników tarasowało właśnie drzwi główne. Inni barykadowali okna. Krzyknąłem:
-Co tu się kurwa dzieje?
Felek spojrzał na mnie i stanął na baczność. Zignorowałem rosnącą plamę krwi na jego kroczu i wysłuchałem meldunku:
-Nie wiemy. Wszyscy martwi zaczęli atakować naszych ludzi. Gryźć i drapać. Byłem z żoną akurat gdy ta nagle zaczęła mnie gryźć. Cudem udało mi się uciec z grobu. Mówię ci tam jest rzeźnia. Wszyscy zimni atakują ciepłych, dlatego też niewiele myśląc przybiegłem tutaj zgarniając chłopaków i broń z zbrojowni.
Zaszokowany usiadłem na stopniach.
Schowałem głowę w dłoniach. Miałem nadzieje że to tylko sen. Mruknąłem tylko:
-Na górze są dwa…
Chłopaki ruszyli do przodu. Bądź co bądź byli twardzi i elastyczni. Może nie byli przygotowani na taki obrót spraw ale wiedzieli co mają robić. Skoro coś chciało nas zabić, należało to zabić pierwsze.
Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do dowódcy dziennej zmiany Kamila. Odebrał po kilkunastu sygnałach, wściekły:
-Czego?
-Zbieraj chłopaków i broń
-Konkurencja?
-Nie mam pojęcia. Macie się zebrać przed bramą główną piętnaście minut po świcie jasne?
-Wszyscy?
-Tak. I każdy ma mieć tyle amunicji że ma się pod uginać jasne?
-Ok.
-I niech ekipy sprzątające dzisiaj nie przychodzą
-Ok.
Po kilku minutach włączyłem radio i wywołując każdy sektor po kolei, przełączyłem na sektor pierwszy i spytałem:
-Sektor pierwszy jak tam?
Na szczęście odpowiedział mi Gracjan:
-O fajnie że odpowiadasz
-Jak sytuacja?
-Tylko jedna strażnica wytrzymała. Martwi się przedostali do innych przez katakumby
No tak. Mauzoleum Gracjana miało być dopiero podłączane do systemu katakumb.
-Ilu przetrwało?
-Cała drużyna
-A amunicja?
-Niewiele. Ale za chwile będzie świtać.
-Wiem. Dlatego wtedy przystąpimy do masowej kremacji
-Co?
-Tylko baza główna i wy przetrwaliście. Nie mamy kontaktu z nikim więcej. Nie możemy powtórzyć takiej sytuacji jasne?
-Tak jest – słyszałem w jego głosie żal i zrozumienie. Mi samemu było ciężko pogodzić się z takową sytuacją. Ale trzeba było.
W końcu ustało dobijanie do drzwi i do okien. Nastąpił świt. Zawsze wracali do grobu. Sam dziadek to mówił. Że na równi ze świtem wracali do grobu. To była zasada numer jeden. Zasada numer dwa brzmiała że nie mogą przekroczyć progu cmentarza.
Wyszliśmy na zewnątrz i podeszliśmy do otwartego grobu. Zaniepokojony, jak cała reszta,wycelowałem shoutguna w grób i spojrzałem do niego. Nic nie było. Pusty. Zaszokowany spojrzałem po ekipie. Podchodziliśmy do kolejnych grobów. Wszystkie były puste. W międzyczasie przyszedł Gracjan ze swoją ekipą. Powiedział tyle:
-U nas też pusto. Po drodze też
-Mhm
-Co gorsze poznikały trupy naszych ludzi
-Mhm…
Zamyślony nie słuchałem go zbyt uważnie. Po chwili uniosłem radio i powiedziałem powoli:
-Ryszard jesteś?
Odpowiedziała mi cisza. Zmartwiony obróciłem się i podszedłem do kostnicy. Z miasteczka jechała cała kolumna wozów. Kamil jechał na pomoc. Wszedłem do kostnicy.
Śmierć nadal wisiała na swoim miejscu. Obok niej stał Ryszard. Uśmiechnął się i powiedział:
-Ze mną się nie zaczyna. Ratuj.
Po czym zawisł na stojaku a Śmierć pojawiła się w jego miejscu. Zaskoczony spojrzałem na nią i zapytałem:
-Co teraz?
-Widzisz…Chciałeś mnie powstrzymać to masz tego efekt.
-Hm?
-Wiesz o co mi chodzi.
Kiwnąłem głową.
Wyszedłem przed kostnicę. Moi ludzie w sile tysiąca stu stali przede mną. Ich dowódcy a moi zastępcy, Kamil, Gracjan i Felek podeszli do mnie i zapytali się co się dzieje. Odpowiedziałem na tyle głośno by wszyscy usłyszeli:
-Znacie filmy takie „Świt żywych trupów”, „World War Z” czy chociażby „Jestem legendą”?
Kiwnęli głową. Kilkudziesięciu ludzi z tyłu mruknęło swoje odpowiedzi.
-No to właśnie mamy identyczną sytuacje jak ci z tych filmów.

piątek, 22 listopada 2013

Studnia



„Cholera jasna…Co się dzieje pomyślałem” – pomyślałem czując tępy nacisk na żuchwę. „Kurwa…nie mogę otworzyć ust”. Jest ciemno i wilgotno. Chłód przenika moje kości. Gdybym mógł chociaż na chwile rozszerzyć zaciśnięte zęby szczekałyby z zimna. Przekręcam głowę. Kurwa mać…Nie mogę ruszyć nią. Co się dzieję? Co się kurwa dzieje? Cholera jasna…
„Spokojnie. Spokojnie. Sprawdź swe ciało stary”
Poruszam nogami. Słyszę chlupot. Brrr…Niewielkie uczucie zimna powyżej kolan…
Świetnie. Jestem w wodzie. Przynajmniej do kolan. Jest źle. Niedobrze. Kurewsko niewygodnie. Słyszę trzaski i nie wiem skąd. Zaciskam palce by przywrócić krążenie w nich. Brr…Nieźle musiały zmarznąć, w ogóle ich nie czuje. Porszam nadgarstkami by najpierw  tak przywrócić krążenie. Cholera. Nic to nie daje. Szlag…
Robi się coraz jaśniej. Zaczynam dostrzegać szczegóły otoczenia. Kompletne unieruchomienie głowy sprawie że jedynie co mogę to wywracać oczami. Przewracam oczy do góry. Jedyne co widzę to niewielieki otwór, szybko jaśniejący na górze. Jakieś dziesięć albo dwanaście metrów. Widzę że z góry puszczona jest lina. Musi być za mną. Będę musiał się odwrócić. Widzę coraz więcej. Szybko idący krąg światła sprawie że widzę swoje ramiona, ręcę. Nie chce czekać. Muszę podmuchać na te dłonie by mi się rozgrzały. Podnoszę je do twarzy.
Kurwa mać!!!!
Nie mam dłoni! ! ! ! ! !
Nie mam pierdolonych dłoni!
Co do jasnej kurwy się dzieje? !? Kurwa mać kto mi to zrobił? Co się dzieje? Co się kurwa dzieje?? Ja pierdole moje ręce!
Moje dłonie….
Moje dłonie…
Przypalone są w miejscu kikutów…
Ja nic nie pamiętam…
Moje dłonie…
Zaczynam szlochać. Nie mogę otworzyć ust więc zaczynam się dławić. Jest źle i robi się coraz gorzej. Łzy spływają mi po policzkach. Szloch skutecznie dławi mój oddech. Zaczynam się dusić…
Podduszony tracę przytomność.
***
Powoli odzyskuje przytomność. Bolą mnie zęby. Kurwa mać…Czuję okruszki kamienia…Ja pierdole… Jest gorzej i coraz gorzej…Zęby mi pękają. Za duży nacisk na żuchwie…
Nacisk…
Tylko czego nacisk?
Kurwa…
Lina…
Wiszę na linie…
Jezu chryste..
Co za psychol mi to zrobił…Dobra…Spokojnie…
Oddychaj…Ignoruj chrzęst zębów. Trudno. Dam radę.
Dobra..
Podsumujmy sytuację.
Wiszę na linie, w studni, z tego co widzę studnia jest dobra, ściany są gładkie i bez uszczerbków w obmurowaniu. Nie wiem ile wody jest pode mną. Jestem zanurzony po kolana, jest mi diabelnie zimno. Nie mam dłoni. Zęby mi się kruszą. Kurwa mać…Przejebana sytuacja. Konkretnie przejebana sytuacja. Ja pierdole.
Nie ma wyjścia. Nie ma wyjścia.

Arrrrrrgh….
Jezuu….
Mój brzuch…Co się dzieje?? Co się kurwa dzieje? Coś tam jest. Coś się rusza….Jezu…Przytykam kikut prawej ręki do brzucha…Czuję pulsowanie. Coś tam jest
Kurwa…Czuje że coś tam jest…Jezu…Kurwa…Muszę się wydostać…Musze. Muszę.
Ale jak?
***
Po godzinie wymyśliłem co muszę zrobić. Było to bardzo trudne. Prawie nie wykonywalne ale nie chciałem tu umrzeć. Nie. Wciąż chcę żyć. Żyć i odnaleźć tego skurwiałego gnoja co mi to zrobił. Podniosłem kolana do brody. Poczułem że nacisk się zwiększył. Chrupnięcie rozległo się mocniej. Moje zęby…Jezu…tego chyba żaden dentysta nie zrobi.
Ignorując pluskanie wody zacząłem zginać plecy
Dzięki bogu że jestem tancerzem i cheerleaderem w skutek czego poiadam niesamowicie gibkie ciało. Wyginam się coraz mocniej, powoli prostując nogi. Po pewnym czasie przed moimi oczami zamajaczyły się moje kolana.Żywy ogień w kręgosłupie uświadamia mnie że będę mógł w tej pozycji wytrzymać tylko kawalek. Chwilę.
Jeszcze trochę. Centymetr.
Czuję stopą linę.
Jeszcze trochę.
Jest!
Łydka jest za liną. Czuję to. Szybko owijam sobie nogę wokół liny.
Właśnie chrupnęły mi dwa zęby. Jedynki. O jezu jaki ból. Musze się stąd wydostać. Czuję jak kącikami ust wypływa mi krew z kawałkami zębów.
Jezu…Jaki ból. Muszę się wydostać.
Druga noga wolna.
Teraz przede mną najgorsze. Muszę obrócić swoje ciało  o sto osiemdziesiąt stopni…Kurwa…
***
Wydostałem się. Mam zniszczoną dolną część twarzy. Krwi jest mnóstwo. Wykrwawiam się. Coraz mniej widzę świat. Wszystko zabiera mgła…Obie nogi mam zniszczone, zmasakrowane, otworzyły się rany na rękach. Moja żuchwa… Nie istnieje. Kość nie wytrzymała i pękła w pół wbijając się w górę. Nie widzę na jedno oko. Widzę tylko kość która mi zasłania je.
Umieram
***
Leżę na łóżku. W szpitalu. Pamiętam co się wydarzyło przed studnią. Pamiętam.
Żałuje.
Nigdy więcej nie zjem czegoś innego niż cienka zupa
Nigdy więcej nie będę mógł ruszać nogami
Nigdy więcej nie zobaczę niczego lewym okiem
Nigdy więcej nie poczuje czyjegoś
Nigdy więcej nie założę się z kolegami będąc na narkotykach.

piątek, 1 listopada 2013

Jaś i Małgosia

Dzieci leżały spokojnie w swoich byle jak zbitych łóżkach czekając, aż ich ojciec przyjdzie. Chociaż nazywając to, na czym leżały łóżkiem, to był zbyt wielki komplement. Dzieci tak naprawdę leżały w starych świńskich korytach, które w czasach, gdy posiadali świnie, musiały im oddawać, by te mogły służyć świniom ,a same spały na siennikach i podłodze, często podgryzane przez myszy. Jaś i Małgosia czekali, aż ich pijany ojciec przyjdzie i rzuci monetą. Bały się tej chwili, mimo, że odkąd pamiętały przychodził i rzucał monetą. Mimo to nie udało im się przyzwyczaić do takowej sytuacji. Jedyne na co liczyły to na to, że moneta spadnie kantem. Jak dotąd w ich dziewięcioletnim życiu zdarzyło się to tylko trzy razy.
Leżały spokojnie czekając, aż zegar wybije jedenastą. Tylko dzbanek z wodą i łóżka znajdowały się w ich pokoju. Ich ubrania i stare worki po ziemniakach znajdowały się pod łóżkiem. Sami leżeli nago, pod starymi kocami.
Czekali.
Zegar wybił jedenastą.
Usłyszeli ciężko kroki na schodach. Przerażone dzieciaki spojrzały po sobie. W ich oczach malowało się współczucie oraz nadzieja, że tym razem padnie na drugie. Ojciec wszedł. Był mocno zbudowanym mężczyzną, po czterdziestce. Bez słowa wszedł do pokoju. Dzieci skuliły się. Zaczynały się trząść. Ojciec rozpiął spodnie i opuścił je w dół. Jego penis w pełnej erekcji przypominał dzieciom, jakie czeka je cierpienie. Bez słowa podniósł monetę. Dzieci wiedziały, że była to drewniana moneta, specjalnie wyrzeźbiona na takie chwile. Byli zbyt biedni na prawdziwe pieniądze. Z jednej strony napisane było: „Jan” a z drugiej „Małgorzata”. Dzieci patrzyły z trwogą i lękiem jak moneta leci do góry i spada. Nie znały żadnej modlitwy, ale po cichu liczyły na to, że wypadnie imię drugiego z rodzeństwa.
Moneta upadła. Dzieci spojrzały. Wpadła kantem w szparę między deskami. Ich ojciec chrumknął zły, pochylił się i wyciągnął monetę z szczeliny, po czym podciągnął spodnie i wyszedł z pokoju.
Dzieci ucieszone uśmiechnęły się. Jasiu zasnął szczęśliwy ponieważ minęły już cztery dni odkąd jego ojciec rżnął go analnie. Małgosia zasnęła szczęśliwa, ponieważ nie będzie musiała zmywać z swojego sromu swojej krwi i spermy ojca.
Zasnęli szczęśliwy nasłuchując wrzasków ojca na ich sparaliżowaną matkę oraz jak dźwięku bicia ich macochy.

Następnego dnia jak zwykle ruszyli do lasu. Ojciec na koźle, sterował końmi, macocha obok niego, z głową na kolanach, a my na przyczepce razem z naszą matką. Matka kiedyś była piękną kobietą. Do czasu, aż ojciec nie złamał jej kręgosłupa za próbę obronienia nas przed gwałtami. Od tamtej pory była warzywkiem. Ojciec zabierał ją do lasu by w razie napaści wilków ją pierwszą rzucić im na pożarcie.
Jechali coraz głębiej i głębiej w las. W końcu zatrzymali się. Ojciec zszedł. Teraz czekało ich najważniejsze zadanie. Musieli sprawdzić czy w wnyki coś się złapało.
Podeszli do pierwszych wnyków. Nic. Tak samo kolejne trzynaście. Dopiero gdy doszli do ostatniego, piętnastego wnyka znaleźli. Mężczyznę. Po ubiorze rozpoznali, że był to leśniczy jego królewskiej mości.
Był nieprzytomny. Wnyki były ustawione na potężne niedźwiedzie łapy więc, mimo że mężczyzna był postury niedźwiedzia jego noga została całkowicie zmiażdżona. Dzieci poczuły lekko mdławy smród gangreny. Ojciec spojrzał na leśniczego. Uśmiechnął się. Zdjął z pleców siekierę, zamachnął się i sprawnym ruchem odciął chorą nogę od reszty ciała. Leśniczy obudził się z wrzaskiem, który został szybko stłamszony uderzeniem tępego końca siekiery w głowę. Stracił przytomność. Ojciec kleknął, siłą otworzył usta, złapał za język, wyciągnął go i wprawnym ruchem odciął go. Dzieci i macocha westchnęły. Ojciec spojrzał na nich i gestem kazał zanieść ciało leśniczego na wóz. Sam odszedł w krzaki za potrzebą.
Jaś i Małgosia spojrzeli po sobie. Teraz był moment. Omawiali to od wielu miesięcy. Spojrzeli na ojca, lejącego niedaleko w krzakach, na macochę która była już tak oderwana od rzeczywistości że nie kojarzyła co się dzieje, i znowu na siebie. Jaś gestem pokazał rzut monetą. Małgosia kiwnęła głową.
Ruszyli sprintem w przeciwną stronę niż ojciec. Zapadli się w haszcze. Biegli i biegli, nie przestając. Usłyszeli tylko z daleka przekleństwa ojca. Biegli dalej. W końcu zmęczeni padli o ziemię. Głośno oddychając patrzyli na siebie. W ich oczach malowała się radość, że udało im się. Że uciekli swojemu oprawcy.
Dlatego ręce ojca na ich karkach sprawiła, że wrzasnęły głośno i przerażająco. To była długa i ciężka noc dla Jasia i Małgorzaty. Nie dostali jedzenia a pierwsze dni zawsze były najlepsze. Ojciec z macochą sami zjedli nerkę leśniczego, utrzymując go przy życiu. Zawsze świeże mięso było lepsze od wędzonego. Potem nastąpił czas kary. Ojciec znowu przyszedł do nich do pokoju. Nie było monety. Był tylko ból, płacz i krew.
Następnego dnia ani Jaś i Małgosia byli na tyle obolali, że nie mogli się obmyć z nieczystości. Nie byli w stanie nawet się ruszyć. Mieli spokój, bo ich ojciec poszedł z las, zastawić kolejne wnyki, a macocha utrzymywała przy życiu ich jedzenie. Leżeli więc obolali, czekając, aż ich ciała znów będą w stanie wykonać jakikolwiek ruchy. Nikt nie przyniósł im jedzenia. Leżąc postanowili na zawsze odmienić swój los. Słyszeli obietnicę ojca, ze wczoraj, że tak już będzie zawsze. Uznali, że skoro nie mogą uciec muszą ojca zabić. Albo chociaż zranić na tyle, by mieli jakiekolwiek realne szanse. Uzgodnili plan.
Wieczorem, gdy ojciec przyszedł do pokoju i ściągnął spodnie, Jasiu zsunął się z łóżka. Jego ojciec był zadowolony, że jego dzieci w końcu nauczyły się posłuszeństwa i wiedzą co mają robić. Że nie musi już je do tego zmuszać.
Jego zadowolenie znikło tak szybko, jak pojawił się ból na podbrzuszu. Zaczął wrzeszczeć z bólu. Jan szybko wstał, wypluł kawałek odgryzionego penisa z ust i chwycił siostrę pod ramię, po czym zaczął z nią biec. Minął klęczącego ojca, który próbował zatamować krwotok z kikuta przyrodzenia, minęli macochę patrzącą na nich z podziwem, własną matkę patrzącą prosto w ścianę po czym wybiegli nago w las. A raczej szybko dokuśtykali się. Szli, co chwila się wywracając, ale szli bowiem wiedzieli, że zatrzymanie się to dla nich pewna śmierć, że muszą jak najszybciej i jak najdalej odejść od własnego domu i ojca. Że ojciec niedługo ruszy w pościg. Szli, ciemnym lasem, co chwile zderzając się z drzewami, gałęziami, jeżynami i sarnami ale szli. Nie bali się dzikich zwierząt. Nie bali się ciemności. Nie bali się niczego. Oprócz ojca.
Zaczynało świtać, a oni szli dalej. Dopiero po południu, wykończeni legli tam, gdzie stali. Mieli za mało sił. Wykończeni zasnęli. Obudzili się dopiero następnego dnia o świcie. Uradowani spojrzeli po sobie. Ojciec ich nie złapał. Szczęśliwi wstali i rozejrzeli się po terenie. Nigdy nie byli w tej części lasu. Podczas swojego krótkiego, bo dziewięcioletniego żywota pierwszy raz widzieli strumyk w lesie. Szybko wskoczyli do niego i zaczęli się myć. Po opłukaniu się z nieczystości postanowili pójść w górę strumyka. Ignorując głód, który coraz silniej im o sobie przypominał przeszli jakieś pięć kilometrów, zanim znaleźli coś nadającego się do jedzenia. Mianowicie martwą wiewiórkę, którą oblazły już larwy.
Mięso wiewiórki odstraszyło swym zapachem, ale larwy były bardzo mocno sycące.
Najadłszy się, dzieci ruszyły w dalszą wędrówkę. Wkrótce dotarły do chatki Baby Jagi.
Słowo dotarły jest tutaj złym wyrażeniem. Dzieci natknęły się na wściekła lochę z małymi i uciekając przed nią wybiegły na polanę. Locha nie miała tyle odwagi, więc szybko uciekła. Dzieci gdy zyskały chwilę spokoju złapały głęboki oddech po czym natychmiast zwymiotowały. Gdy skończyły wymiotować robaki, wśród których niektóre wciąż żyły, rozejrzały się dookoła. Wszędzie dookoła walały się szczątki ludzi. Ręce, nogi, głowy. Dzieci patrzyły przerażone na głowy pozbawione oczu, zębów, i języków. Nigdzie nie dostrzegały tułowia. A pośrodku tego wszystkiego stała chatka z piernika. Dzieci zobaczywszy chatkę podeszły do niej. Ich młode mózgi zaczynały powoli wypierać złe wspomnienia. Chociaż bardziej możliwe, że po prostu zaczynały wariować i zrywać kontakt z rzeczywistością.
Podeszli do okna by spojrzeć za szybę. Zaglądając za szybę zobaczyli klatkę z tabliczką „Jan” i budę dla psa z tabliczką „Małgorzata”. Dzieci spojrzały po sobie. Nie umiały czytać, ale sam widok klatki i budy zaniepokoił ich. Tym bardziej, że stały one w całkowitych ciemnościach. Niewiele więcej mogły zobaczyć bowiem chwilę później zostały ogłuszone.
Obudziły się parę godzin później. Jasiu w klatce. Małgosia z obrożą na szyi i na łańcuchu przypiętym do budy. Ich języki wisiały po przeciwnej stronie, na sznurkach susząc się. Dzieci spojrzały po sobie. Łzy zaczynały spływać im po policzkach. Jedynym plusem tej sytuacji był fakt, że nie były nagie. Ktoś je ubrał. Jana w garnitur a Małgorzatę w albę.
Dzieci nie zauważyły kiedy weszła Baba Jaga. Lecz ta przyszła i niczym nie skrępowana szarpnęła Małgosię za włosy. Spojrzała je prosto w oczy i uśmiechnęła się. Po czym , z szybkością atakującej kobry wyrwała jej oko i włożyła sobie do ust. Dzieci usłyszały plaśnięcie. Starucha głośno przełknęła organ i się uśmiechnęła. Małgosia w tym samym czasie zwijała się z bólu, a Jaś starał się wtopić w pręty, byle być jak najdalej od wiedźmy.
Ta nic sobie z tego nie robiąc rzuciła mu miskę z psią karmą. Jasiu przemożony głodem zaczął jeść. Nie wiedział jednak, że to narkotyk, który uzależnił go od jedzenia.
I tak mijały tygodnie. Wiedźma raz dziennie przychodziła i wyrywała coś Małgosi. A to ząbek, a to ucho, a to za pomocą swojej czarnej magii kawałek wątroby czy nerki, nada utrzymując ją przy życiu. Jasia natomiast tuczyła psią karmą, aż ten nie tak dawno dwudziestokilogramowy chłopaczek zaczął ważyć dwieście kilogramów. Wtedy to też Baba Jaga znowu użyła swoich czarów i wyciągnęła jasia z klatki. Chłopczyk wyglądał co najmniej dziwnie. Ręce i nogi jego w ogóle nie przytyły. Natomiast brzuch i klatka piersiowa tak. Wyglądał jak dynia z rączkami, nogami i głową. Wiedźma szybko się ich pozbyła, krótkim sierpem odcinając je i przypiekając rany w miejscach nóg i rąk. W szyi natomiast zrobiła otwór który prowadził do środka ciała Jasia. Wrzuciła tam języki dzieci, wszystkie zęby, oczy i uszy Jasia oraz jego penisa wraz z jądrami. Po czym za pomocą swojej magii przeniosła Jasia na piec i zaczęła gotować. A wszystko to na oczach przerażonej Małgosi. Dziewczynka starała się za wszelką cenę nie przypominać o swojej obecności lecz czarownica pamiętała i o niej. Gdy wiedźma odwróciła się do niej dziewczynka skuliła się. Wiedźma szybko do niej podbiegła i chwyciła za włosy. Szykowała się do wydłubania jej drugiego oka, gdy wtenczas wpadł dobry rycerz i zabił złą wiedźmę. Małgosia w podzięce objęła rycerza rękoma w kolanach i całowała buty. Ale to nie był dobry rycerz. Rycerz szybko rozpiął swoją zbroję, odrzucił ją w kąt i zgwałcił Małgosie w wszystkie możliwe otwory. Podczas dymania jej oczodołu, jego kutas uszkodził mózg w skutek czego dziewczynka zmarła. Sam rycerz nie przejął się tym faktem, tylko przerzucił dziewczynkę przez siodło i odjechał w siną dal. Ciało dziewczynki dobrze mu służyło za zbiornik na spermę przez kolejne trzy dni, aż spotkał kolejną chatkę Baby Jagi i kolejną jednooką Małgosię.


KONIEC