piątek, 28 czerwca 2013

Dżdżownice

Siedziałem przy barze pijąc kolejną szklankę whisky. Czekając. Wiedziałem, że to nastąpi. Wiedziałem, że nie mogę tego powstrzymać. Wiedziałem, że już nic nie mogę z tym zrobić.
Duszkiem wychyliłem szklankę i skinąłem na barmana by nalał następną. I tak miałem umrzeć. Równie dobrze mogłem wszystkie pieniądze przepić.
A tak. Nie miałem pieniędzy. Ale to i tak nie miało znaczenia. Zginę. W tym barze. Za parę minut. Już niedługo. Niech tylko miną w końcu te pieprzone dwadzieścia cztery godziny.
Rozejrzałem się dookoła. Typowy bar na zadupiu. Stoliki i dwuosobowe siedzenia przy oknach, przerwa by kelnerka mogła przejść, krzesła przy ladzie.
Jeden kucharz. Jeden barman. Właścicielem zajazdu pewnie był barman. Jak zawsze.
A i jeszcze kelnerka. A raczej kelnereczka. Trzynasto- lub czternastoletnia dziewczyna, która została zatrudniona przez własnego ojca, bo do szkoły za daleko, a mu żal na internat było. Pewnie nawet świat nie widziała i nie wiedziała, że ona istnieje. W każdym razie ten porządny świat. Z rządem, obywatelami i takie tam.
Sama. Mieszkająca z dwoma dorosłymi, samotnymi facetami.
Przyjrzałem się dokładnie.
Nononono...
Na oko piąty miesiąc będzie.
Uśmiechnąłem się.
Ah. Jacy ci ludzie są płytcy. Spojrzałem w dół, na swoją szklankę z cieczą, której mógłbym użyć do czyszczenia artylerii gdyby nie fakt, że rozpuściłaby się po pięciu minutach. Miejscowa whisky. Czyli tak naprawdę bimber pędzony z szczurów i czego popadnie wymieszany z prawdziwą whisky w proporcjach siedem do jednego. Uśmiechnąłem się do niej. Wypiłem duszkiem.
Spojrzałem na drewnianą ladę. Widziałem, jak coś wyżera dziurę, na lewo od mojej ręki. Coś małego. Po chwili z dziury wyskoczyła dżdżownica. Uśmiechnąłem się ponuro. Robak podpełzł do mojej ręki i wniknął się nią. Już nawet nie bolało. O nie. Chociaż w sumie raczej wgryzł się. Zrobiła mały otwór i przeżerając się przez kości, mięso i tkanki zaczęła iść w górę. Patrzyłem jak skóra wybrzusza się w miejscach, gdzie ona pełznie.
Wychyliłem kolejną whisky. Barman nalał następną szklankę. Był bardzo zadowolony. Widać to było po nim. Pewnie byłem jego pierwszym klientem od... no powiedzmy, że pierwszym klientem.
Dżdżownica dotarła do mózgu. Poczułem to po tym, że nagle zatkał mi się nos. Dotarła do swoich koleżanek. Dołączyła do uczty. Już niewiele tego zostało. Czułem tępe pulsowanie w głowie.
Eh....Patolog będzie miał ciekawą sekcję zwłok. Sam bym z miłą chęcią przeczytał raport. Zastanawiające było jak wszystkim intruzom w mojej głowie udało się przegryźć przez moje ciało i utrzymać mnie przy życiu.
Spojrzałem na whisky. Widocznie kończyła się butelka. Kwas był tak mocny, że prawie przepalił dno. Widziałem kawałki szkła pływające w cieczy. Co mi tam. Wychyliłem duszkiem.
Czułem lekki szum w głowie.
Ha.
Ciekawe, czy robale też są pijane. Bądź co bądź, ilość alkoholu, którą dzisiaj wypiłem powinna powalić każdego. Ewentualnie wypalić go od środka.
Uśmiechnąłem się do barman i pomaszerowałem do toalety. Nie. Kłamię teraz. Nie maszerowałem. Raczej pokuśtykałem. W końcu miałem jedno kolano wyżarte od środka. Na pewno.
Pamiętam ten ból i to uczucie pustki w kolanie. Teraz już nic nie czułem. Dżdżownice wyżarły w moim mózgu cześć odpowiedzialna za ból. Chyba.
Stojąc w pomieszczeniu dumnie nazywanym łazienką, lejąc dwoma strumieniami moczu do pisuaru zastanawiam się ile ich mam w swojej głowie.
Policzmy. Cztery weszło przez lewe kolano, dwa przez stopy, jeden przez penisa, trzy przez prawą dłoń. Spojrzałem na rękę. Trzy małe okrągłe otwory. Jak stygmaty- nie krwawiły. Mogłem spokojnie włożyć w nie gwoździa i udawać Jezusa.
Spojrzałem na penisa w lewej dłoni. Kilka milimetrów w bok i już nigdy bym nie mógł sikać. Uśmiechnąłem się. Umierać z pełnym pęcherzem to tragedia. A tak mam teraz dwie cewki moczowe.
Skończyłem. Schowałem swój podziurawiony, jak sitko interes do spodni i podszedłem do kranu z lustrem umyć ręce i twarz. W odbiciu lustra zobaczyłem kelnerkę. Stała w drzwiach. Chudy, piegowaty rudzielec wyglądający jak patyk. Nie wyglądała na dziewczynę. Wyglądała jak chłopak. Jedyne co zdradzało, że jest płci pięknej był fakt posiadania przez nią malutkich piersiątek, widzianych jedynie z tego powodu, że nosiła bluzkę z dekoltem oraz  bardzo długie, bo aż do łydek, rude włosy.
Trzymała słoik.
Słoik wypełniony zielonymi papierkami.
Słoik wypełniony banknotami. Z daleko zauważyłem nominały. Sto, pięćdziesiąt i dwadzieścia dolarów. A to był naprawdę duży słoik.
Podszedłem do dziewczyny. Spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Wiedziałem o co jej chodzi. Wysunęła przed siebie słoik. Uśmiechnąłem się smutno. Nie mogłem jej pomóc. Nie mogłem.
Pokręciłem głową.
Załkała.
Pomyślałem, że jednak mogę coś dla niej zrobić. Wyciągnąłem klucze od swojego hummera i dałem jej. Spojrzała mi w oczy. Uśmiechnąłem się. W jej oczach kryła się radość i zwątpienia. Podała mi słoik. Oddałem jej. Zaskoczona spojrzała na mnie. Przytknąłem palec do ust.
Wróciłem do baru. Było ciemno. Zbliżała się już dwudziesta. Jeszcze pięć minut jak robale wyrżną mi mózg. Jak umrę.
Uśmiechnąłem się. Zawsze myślałem, że umrę jako żołnierz w Iraku albo Afganistanie ginąc od kuli taliba. A nie jako sierżant, który był ochroniarzem bandy debili zwanych naukowcami ,którym eksperyment wymknął się spod kontroli.
Uśmiechnąłem się. Pierwsze dwa tygodnie eksperymentów z dżdżownicami mordercami były ładne.
Serio. Nie żartuje. Dżdżownice mordercy. Nowy pomysł amerykańskiego rządu. Miały atakować określone cele, ludzi i wyszukiwać i detonować ładunki. No w teorii. Najważniejsi byli ludzie i ich mordowanie. Ja zawsze w armii.
Pierwsza faza testów przebiegła znakomicie. Do pomieszczenia wpuszczono szczeniaki. Husky, doberman, dog i kundel. Nakazano im pożreć dobermana i kundla. Resztę psów zostawić w spokoju. Zrobiły to. Miały potem zjeść huskiego. Wykonały to.
Spróbowano zatem z małpami. Szympans, orangutan, goryl i pawian. Miał zjeść szympansa i pawiana, a goryla ciężko okaleczyć. Wykonały to.
Naukowcy byli zachwyceni. Wszyscy byli zachwyceni. Już niedługo miały być próby na ludziach. Gdy nagle odkryto coś strasznego.
Dżdżownice się rozmnożyły. Były ich setki tysięcy. W dwa tygodnie z dziesięciu zrobiło się ich około pół miliona.
Wtedy zaczęła się rzeźnia. Dżdżownice atakowały każdego i wszystkich.
W końcu użyto atomówki. By się wszystkich pozbyć. Działo się to na środku oceanu spokojnego. Nikt się nie skapnął.
Aż do teraz.
Wróciły. Dopadają swoich twórców. I wiem co z nimi zrobią. Rozlegną się. Będą ich setki. Potem miliony. Miliardy. Nie przeżyjemy.
Łyknąłem kolejny łyk whisky.
Spojrzałem na przeciwległą ścianę. Było tam lustro. Zobaczyłem, jak dżdżownica wyjada moje oko. Ciekawe.
Widocznie skończył im się mózg.
A ja wciąż żyje...

środa, 26 czerwca 2013

Błysk i grzmot

Błysk i grzmot.
Powiadają, że to bogowie walczą ze sobą. Błysk. I grzmot.
Powiadają, że to Zeus ciska piorunami w swych niewiernych poddanych.
Błysk i grzmot.
A czasami jest tylko błysk. Albo grzmot.
Niektórzy się boją. Inni je podziwiają. Błysk i grzmot. Nazywa się to burzą.
Błysk. Grzmot.
Niewielu wie, co się wtedy dzieje. Wielu nawet nie domyśla się, co się naprawdę dzieje.
A wszystko widać.
Błysk. I grzmot.
Ale ja wiem. Jestem jednym z nielicznych pechowców, którzy wiedzą co się dzieje. Niewiedza jest błogosławieństwem. I to jest szczera prawda. Żałuje, że znam ten sekret. Że to dostrzegłem.
Błysk.  I grzmot.
Zacznę może od początku, dobrze?
Błysk.
Wszystko zaczęło się gdy miałem piętnaście lat. Nie pytajcie, kiedy to było. Nie wiem. Nie pamiętam. Wiem, że mam szesnaście lat. Szesnaście lat. Szesnaście. Na pewno tyle. Muszę mieć tyle. Moja męczarnia nie może być aż tak krótka. Musi już minąć rok. Musi.
Grzmot.
Byłem wtedy na polu. To były żniwa. Pamiętam kłosy zbóż, które falowały na wietrze. Pamiętam, jak leżałem pod drzewem wcinając dorodną papierówkę. Pamiętam, że byłem wtedy szczęśliwy.
Błysk.
Obserwowałem wtedy burze. Widziałem, jak piorun uderza o ziemię i jak rozlega się grzmot. Błysk i grzmot. Błysk i grzmot. I to długo. Naprawdę. Pamiętam. Miałem wtedy naprawdę dobry wzrok. Zauważyłem coś.
Grzmot.
Nie wiem. Nie wiem co to było. Nie chce wiedzieć. Ale wiem. Niestety. Nie mają imion. Nie mają nazwisk. Nie są nawet jednym gatunkiem. Byli kiedyś bogami. To wiem. Chyba.
Błysk
Pojawiają się gdy jest błysk. I znikają gdy jest grzmot. Mała chwila. Milisekunda. Ale można ich widzieć. Ja ich zauważyłem.
Grzmot
Obserwowałem ich. Gdy pojawiali się i znikali. W mgnieniu oka. Szybciej. Szybciej niż ciemność. Prawie niewidoczne. Ale ja ich zauważyłem. Co gorsza, oni zauważyli mnie.
Błysk.
Pamiętam, jak mnie śledzili.
Grzmot.
Pamiętam, jak członkowie mojej rodziny ginęli po kolei.
Błysk.
Pamiętam, jak porwali mnie ze sobą. Jak podczas, gdy walczyłem z nimi jeden z nich spadł.
Grzmot.
Miejsce musi być zajęte.
Błysk.
On gdzieś tam jest. Tam na dole.
Grzmot.
A ja tutaj. Na jego miejscu. Jak piorun.
Błysk.
Mam zabić, zniszczyć.
Grzmot.
Każdą istotę, która mnie widzi i którą ja widzę.
Błysk.
Obserwuj pioruny.
Grzmot.
Bo gdy mnie zobaczysz, ja zobaczę ciebie.

sobota, 22 czerwca 2013

Psychofanka

Wpis pierwszy:
Wszystko zaczęło się dwudziestego trzeciego marca 2010 roku. Albo czwartego. Nieważne. W każdym razie robię ten wpis, by świat wiedział kim byłem, jestem i będę. Byłem vlogerem na youtubie. Nieważny jest mój nick, ani filmiki ze mną. To już przeszłość. Zamknąłem i skasowałem to wszystko. A wszystko dlatego, że umówiłem się z pewną dziewczyną na randkę. Z moją fanką poznaną dzięki ww. Stronie .
Ona mieszkała na Wałbrzychu, ja w Suwałkach. Dzięki sławie na YouTubie, miałem pieniądze, żeby do niej pojechać. Specjalnie. Jedyna fanka, która do mnie napisała, porozmawiała i chciała dodać do znajomych na Facebooku. Dodałem.
Spotkaliśmy się ,porozmawialiśmy, odprowadziłem ją do domu. Pocałowała mnie. Powiedziałem jej. że nic z tego nie będzie. Że nie pasujemy do siebie, że za daleko i tak dalej. Powiedziała, że rozumie.
Przestaliśmy rozmawiać na Facebooku, YouTubie i tym podobnych. Kontakt się zerwał. Mi nie zależało. Dość szybko wyleciała mi z głowy.
W między czasie zaczął się rok szkolny. Rozpoczynałem naukę w Liceum im. Mikołaja Kopernika profil mundurowy, kiedy znów się spotkaliśmy.
SPECJALNIE WYBRAŁA MOJĄ SZKOŁE Z INTERNATEM, BY BYĆ ZE MNĄ W KLASIE!
Powiedziała mi o tym. Byśmy byli razem. By nic nas nie rozdzielało. Byśmy na zawsze byli razem. Powiedziałem, że nie chce. Że mam dziewczynę. Że nic z tego nie będzie. Ona uznała, że jesteśmy sobie przeznaczeni, że będziemy razem bo tak chce los, żebym nie uciekał przed prawdziwą miłością.
Trzy dni później moja dziewczyna "wpadła" pod pociąg. Tak przynajmniej uznała policja. Teraz wiem, że nie poznała prawdy.
Od pierwszego września moje życie zmieniło się w koszmar. Po śmierci mojej dziewczyny, moja "fanka" Katarzyna Prolog zmieniła moje życie w piekło. Każda przerwa, każda lekcja, każda rozmowa, każde wyjście- ona była przy mnie. Mimo gróźb i próśb moich przyjaciół i rodziny ona dalej była przy mnie. Nie chciałem iść z tym na policje. Myślałem, że jej przejdzie.
I to był mój błąd. Największy.
W każdym razie jest kwiecień. Pada deszcz. Leje jak z cebra. A ona stoi za oknem w samym bikini i patrzy w moje okno. Wiem to, bo mam komputer przy oknie  i mimowolnie ją widzę.
Mój ojciec poszedł do niej, powiedzieć jej, żeby się odczepiła. Leży teraz pod jej nogami, związany jak szynka. Idę do niej. Porozmawiać. Módlcie się, bym mógł dodać następny wpis.
Ciekawe czy wszystkie Wałbrzyszanki są tak popieprzone, czy mam po prostu pecha.
Wpis drugi:
Jeeeeeezu... ja pierdole...
Zgwałciła mnie. Normalnie na świecie zgwałciła mnie. Przy moim ojcu. Najnormalniej na świecie przyłożyła mi pistolet do głowy i kazała stracić z nią cnotę. Co gorsza sama była dziewicą.
Ona jest chora. Złożyłem donos na policję. Z ojcem.
Szukają jej. Idę się umyć. Muszę spłukać z siebie ten brud.
Wpis trzeci:
Minęły trzy miesiące. Nie znaleziono Kaśki. Wczoraj dostałem garnitur. Pocztą.
Od kilku miesięcy znikają członkowie mojej rodziny, przyjaciele, znajomi. Moja klasa licząca trzydzieści osób we wrześniu liczy teraz dwadzieścia. Znikają moje ciotki, wujkowie, kuzyni.
Wiem, że zniknęło czterech policjantów.
Wiem, że to robota Kaśki. I że garnitur też jest od niej.
Widzę ją. Stoi w ogrodzie. Pod moim oknem. W sukni ślubnej.
Chyba wiem o co chodzi. Zwłaszcza, że w jednej ręce trzyma tackę z obrączkami ślubnymi. A w drugiej głowę moje psa. Samą głowę. ODCIEŁA MU GŁOWĘ!
Trzymajcie kciuki. Ubieram garnitur i idę do nich. Błagam. Ja chcę żyć. Nie mogę podać wam adresu byście pomogli. Nie mogę podać żadnej informacji, bo ona znajdzie te wpisy.
Wpis czwarty:
Od dzisiaj mam żonę. Mam siedemnaście lat i mam żonę. Moja żona jest psychiczna. Śledzi mnie.
Mam żonę. To psycholka.
Właśnie gotuje mi obiad. Nie mogę uciec. Przyczepiła mi obrożę elektryczną. Porazi mnie prądem, gdy będę więcej niż piętnaście metrów od niej.
Moja żona.
Psychopatka.
Pojebana baba.
Opowiem o swoim ślubie:
Odbył się w lesie, na polanie. Była dróżka prowadząca do niej. Wzdłuż dróżki rosły drzewa.
A na drzewach, powieszeni wisieli moi przyjaciele z klasy i policjanci. Niektórzy w dość mocnym stadium rozkładu. A ja musiałem przejść między wisielcami, trzymając Kaśkę pod ręką.
A dalej było gorzej. Był nawet ksiądz. Przywiązany do drzewa.
I cała moja rodzina różniej się tam zjawiła. Wszyscy przywiązani do krzeseł. Prawie wszyscy mieli poderżnięte gardła. Tylko moja siostra, matka i ojciec siedzieli żywi na krzesłach. Nic nie mówili.
Później odkryłem, że wycięto im języki.
Jednak najbardziej makabryczny był fakt, że była tam tez moja dziewczyna. Była przywiązana do pręta. A raczej to, co zostało z jej zwłok. Była moją "druhną".
Wesela nie było.
Pomocy.
Nie mogę jej zabić. Nie mogę.

Wpis piąty:
Zabiłem ją. Zabiłem. Porąbałem ją na kawałki i wrzuciłem do piekarnika.
W końcu zjem porządny obiad. ONA NIE UMIAŁA GOTOWAĆ.

wtorek, 18 czerwca 2013

Plac zabaw

Spojrzałem niecierpliwie na polną drogę. Czekałem na mojego siedmioletniego synka. Był weekend.  Dokładniej wrzesień. Nadchodził czas, kiedy on mieszka u mnie.  Z jego matką jestem już trzy lata po rozwodzie. Tak bywa. Dobrze, że mam dobrze płatną pracę i nie muszę wyjeżdżać z domu. Siedzę w nim cały dzień. Jestem głównym administratorem większości państwowych stron. Z swojego domku zarządzam tym wszystkim.
Sąd chciał mi przyznać prawo do opieki nad dzieckiem. Gdyby nie jeden aspekt. Mieszkałem pięćdziesiąt kilometrów od najbliższej wioski.
Cisza, spokój. Tylko ja i mój laptop.
To dla mnie wymarzone życie. Niestety nie dla mojej eks-żony. Ona chciała żyć w centrum miasta, wśród spalin, krzyku i pośpiechu. A ja nie. Dlatego wzięliśmy rozwód.
Usiadłem na werandzie czekając, aż samochód przyjedzie. Bardzo się niecierpliwiłem. Musiałem pokazać synkowi mój plac zabaw. Plac zabaw specjalnie wybudowany dla niego. By się nie nudził i zażywał świeżego powietrza. Nagle dostałem smsa. Od mojej byłej żony. Brzmiał on: „Spóźnimy się pół godziny”.
Uśmiechnąłem się. Pewnie znowu się zgubiła na polach i nie wie jak do mnie trafić.
Tradycyjna blondynka. Tylko, że o ciemnym odcieniu tego koloru włosów. Wszystko w niej było głupie. A najbardziej to, że nie chciała się przyznać, że jest ciemną blondynką.
Eh… Jak ja mogłem się ożenić z taką kobietą? Nawet imię i nazwisko miała głupie: Samanta Biegnij.
W każdym razie postanowiłem sprawdzić, czy wszystko na moim placu zabaw jest przygotowane.
Mój plac zabaw to bardzo prosta konstrukcja. Huśtawka, zjeżdżalnia, mały forcik. By móc skorzystać z zjeżdżalni należało najpierw wejść do fortu, wspiąć się jakieś półtora metra i przejść po siatce do zjeżdżalni.
Trochę trzeba się natrudzić, ale po zjeździe zjeżdżalnią człowiek, a w tym wypadku dziecko zapomina o trudzie i chce jeszcze raz. Zjeżdżalnia to moja duma.
Skoro mam czas to może opiszę poszczególne elementy oraz jak je stworzyłem:
Zjeżdżalnia – potrzebowałem szesnastu dzieciaków, którym obciąłem głowy, nogi i ręce, zostawiając tułów, jednocześnie wyciągając prawie wszystkie kości jakie przeszkadzały, czyli: barki, żebra i miednice.  Następnie wykonałem cięcia, skutecznie rozcinając brzuch na dwie części, by można było zjeżdżać na stojąca. Wnętrzności odłożyłem na później, jako materiał na budowę innych części placu zabaw. Po wypatroszeniu i rozcięciu, gdy miałem czyste wnętrza,  nałożyłem folię by umożliwić zjazd oraz znaleźć ostre krawędzie, które mogłoby sprawić krzywdę mojemu synkowi. Następnie zszyłem wszystkie „kadłubki” za pomocą linki holowniczej. Dodatkowo ciała przybiłem do dwóch „Belek”. Słowo „Belka” specjalnie zostało użyte. Nie są to zwykłe belki, drewniane ani żelazne. Są to belki zrobione z kości udowych dzieciaków. Każda kość ma dwa otwory na obu końcach kości, po czym została przykręcona do innej kości.
Huśtawka – Liny zostały zrobione z jelit czterech dzieciaków. Na jedną linę przypadają dwa jelita. Zostały one ze sobą połączone a następnie skręcone. Są na tyle wytrzymałe, że moje auto nie mogło ich oderwać. Siedzenie to po prostu mała dziewczynka, mającą jedną linę oplecioną wobec szyi drugą natomiast wokół kolan.
Siatka – tak zwana sieć rybacka, liny przecinają się pod kątem 90 stopni, tworząc kwadraty. Zrobiona z jelit wszystkich pomocników budowy placu zabaw dla mojego syneczka. Aby liny się nie rozchodziły użyłem dłoni i stóp „materiałów budowlanych”. Wywierciłem otwory, a następnie przeciągnąłem jelita.
Fort – został on zbudowany z ciał rodziców dzieci, nauczycieli mojego synka oraz jego rówieśników z szkoły. Każde ciało zostało ułożone na inne ciało, praktycznie jak cegły. Zamiast cementy użyłem gwoździ i śrub. Solidna konstrukcja. W niektórych miejscach są przygotowane okna. W sumie dwa rodzaje:
Okno „Tajemnica” – okno stworzone w ten sposób, że ciało służące za konstrukcję, nie ma tyłu czaszki ani jej zawartości, dzięki czemu można patrzeć przez przód twarzy (tzn. przez oczodoły)
Okno „Bulaj” – tam gdzie znajdują się łopatki i klatka żebrowa zostaje wycięty okrąg.
Konstrukcja zjeżdżalni, na której opiera się część służąca do zjeżdżania i huśtawki, na której zamocowane są liny to najwyżsi dorośli, jakich znalazłem. Oczywiście w wielu wypadkach zostali oni „przedłużeni”. Po wkopaniu w ziemie zostawało ich jakieś metr, pół nad nią. Za mało. Więc należało przybić do ich pleców następnego. W efekcie czego utrzymywało się „Belke” którą następnie należy wzmocnić. Ja wzmocniłem ją zwykłą, drewnianą belką.

Spogląda na zegarek. Pół godziny już minęło, a ich nie ma. Zaczynam się martwić moim synkiem.
A co jeśli plac zabaw mu się nie spodoba? Co, jeśli nie doceni mojej pracy przez całe wakacje? Albo przyprowadzi swoich przyjaciół i kolegów z podstawówki? Albo ci gnębiciele znowu przyjdą i mu to wszystko zniszczą?

A nie. O jego przyjaciół, kolegów, gnębicieli, ich rodziców i nauczycieli nie muszę się martwić. Oni wszyscy są u mnie, na placu zabaw.

Siedzę na werandzie. Jedną ręką gładzę mój karabin, w drugiej trzymam szklankę z whisky, raz po raz biorąc łyka. Życie tak daleko obfituje w wiele niebezpieczeństw. Mieszkam blisko lasu. Nie wiem kiedy, ale w pewnym momencie, gdy widzę auto mojej żony, słyszę maleńki świst i dostaję strzałką w szyje.
Zasnąłem.
To wszystko, Panie doktorze. Może mnie pan już odwiązać od łóżka i wypuścić z izolatki? Panie doktorze, proszę. Chce jeszcze skończyć karuzelę dla mojego synka. Proszę. Proszę. Proszę. Proszę. Proszę. Proszę. Proszę. Proszę. Pewnego dnia i ty wylądujesz na moim placu zabaw, skurwysynu.

niedziela, 16 czerwca 2013

Czubek sosny

Wszystko zaczęło się od dość głupiej sprawy. Chciałem sobie zrobić klimatyczne zdjęcie.
Zauważyłem, że na sośnie jest luka. Mianowicie jak szły gałęzie, w pewnym momencie z jednej strony ich nie było.
Efekt był taki, że można byłoby spokojnie stanąć na tej gałęzi i zrobić sobie zdjęcie, jednocześnie będąc otoczony gałęziami z każdej strony. Efekt jaki sobie wyobrażałem musiałby być cudowny.
Miałem zamiar zrobić to na tle wschodzącego słońca.
Po prostu chciałem mieć takowe zdjęcie.
Jedynym problemem był fakt, że luka ta znajdowała się ponad szesnaście metrów nad ziemią. Jako, że chciałem by było to naprawdę klimatyczne zdjęcie wiedziałem, że będę musiał tam wejść bez uprzęży ani asekuracji.
Zanim jednak zorganizowałem aparat i kolegę, który zrobi mi zdjęcie musiałem opanować do perfekcji wspinaczkę oraz nauczyć się utrzymywać na sośnie.
I jeszcze sprawdzić, czy gałąź na pewno wytrzyma.
Pierwsza wspinaczka wypadła znakomicie. Gałęzie było mocne, nawet te o grubości małego palca. Wspinając co chwila przystawałem i sprawdzałem, czy wszystko się zgadza.
W końcu dotarłem na czubek drzewa, do mojej luki.
Widok z tej wysokości zapierał dech w piersiach. Podziwiałem swoją wioskę. Mój dom jest na jednym końcu wsi, a sosna rośnie jakieś pięć metrów od niego, przy drodze. Spokojnie widziałem cały teren w promieniu 5 kilometrów. Niesamowite uczucie.
Przezornie zabrałem ze sobą lornetkę. Moją uwagę przykuł dziwny kształt pod lasem, na południe od mojej wioski.
Przytknąłem lornetkę do oczu i spojrzałem w tamto miejsce. Zobaczyłem stado łań i jeleni spokojnie skubiących trawę na skraju lasu. Uśmiechnąłem się. Obserwowałem, jak zwierzątka spokojnie skubią trawą, gdy nagle zobaczyłem szare kształty na skraju lasu.
Wiedziałem co to jest. I czułem po co to tam jest.
Szarych kształtów było dwa razy więcej, niż zwierząt na skraju lasu.
Wiedziałem, że wilki pożrą łanie. Zima była dość okrutna, puściła zaledwie kilka dni temu. A to był już maj. Biedne łanie. Nie chciałem oglądać tej rzeźni, dlatego też przesunąłem wzrok. Wodziłem wzrokiem po skraju lasu szukając czegoś ciekawego. Drzewa, drzewa, drzewa, wieżyczka myśliwska, drzewa, parka uprawiająca seks na łące, drzewa, drzewa.
Zamyśliłem się. W sumie może ktoś z wioski uprawiał seks. Zawsze można by potem puścić plotki. Informacje to skarb u mnie na wsi. Wróciłem wzrokiem do parki.
Prawie spadłem z drzewa. Parka pieprzyła się w najlepsze, a na skraju lasu, jakieś pięć metrów za nimi stał mężczyzna.
Stał. Dobre sobie.
On wisiał. Był powieszony. Widziałem jego śmiertelne drgawki. Trząsł się w konwulsjach. Widziałem, jak piana wylewa mu się z ust.
Wisząc na gałęzi próbowałem się podciągnąć. W końcu udało mi się. Niewiele się zastanawiając znowu spojrzałem w tym samym kierunku. Mężczyzna zniknął, został tylko stryczek na gałęzi drzewa. Parka dalej uprawiała seks.
Spojrzałem jeszcze raz. Stryczek zniknął.
Zacząłem się zastanawiać, czy to co zobaczyłem to prawda, czy po prostu zapach świeżej żywicy mnie lekko oszołomił sprawiając, że miałem lekkie halucynacje.
Niemożliwe było, by mężczyzna powiesił się, zdjął się z stryczka i zniknął w tak krótkim czasie.
Zostałem wychowany na racjonalistę i to było niemożliwe.
Uznałem że to wina sosny. Wróciłem do przeglądania otoczenia. Spojrzałem w miejsce gdzie było stado saren. Wilki już wracały do lasu, najedzone i syte. Tak jak myślałem żadna nie przeżyła.
Zacząłem przesuwać lornetką po wiosce. Jak to bywa w maju, po roztopach wszyscy szykowali się do wiosennych porządków. Obserwowałem, jak ludzie sprzątają, porządkują, konserwują i przygotowują sprzęt.
Po dwóch godzinach obserwacji zszedłem z drzewa. Byłem gotowy na zdjęcie. Już jutro.
Noc była jedną z najgorszych. Wciąż śnił mi się powieszony mężczyzna. O 3 nad ranem obudziłem się i poszedłem do toalety załatwić potrzebę fizjoloficzną. Znam drogę na pamięć, mieszkałem w domu trzynaście lat, więc nie zapalałem światła.
Trzymając w ręku telefon na wszelki wypadek, by uspokoić matkę gdy będzie dzwoniła do mnie z wrzaskiem, czemu chodzę po domu, jak jakiś włamywacz, by powiedzieć jej, że to ja, a nie prawdziwy włamywacz. W kuchni zderzyłem się z filarem.
Przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Szybko podniosłem telefon do góry, naciskając klawisz by zobaczyć w co uderzyłem.
Naprzeciwko mnie, oświetlony słabym światłem z telefonu wisiał mężczyzna. Ten sam z skraju lasu. Zacząłem wrzeszczeć. Telefon mi wypadł z ręki. Zgasło światło.
Po chwili zapaliło się ponownie. Moja ojciec z załadowanym shotgunem wpadł do kuchni.
Pamiętam jak śmialiśmy się, gdy go kupił zamiast normalnego pistoletu. Lecz wtedy w tamtym momencie jedyne co miałem w głowie, to by zastrzelić obcego.
Ojciec przystanął w progu. Spojrzał na mnie, jak upadam na plecy i uciekam rakiem od mężczyzny. Krzyczałem, wrzeszczałem, płakałem i błagałem by ojciec strzelił do niego, by go odegnał. W końcu zatrzymałem się na ścianie.
Ojciec patrzył zdezorientowany na to, co się dzieje. W końcu wstałem, podbiegłem do niego, wyrwałem mu z ręki broń i strzeliłem do mężczyzny nim zostałem rozbrojony i ogłuszony.
Następnego dnia pojechaliśmy do szpitala. Chcieli zrobić test na obecność narkotyków.
Nie widzieli nikogo. Według nich nikogo nie było. Uznali, że miałem halucynacje.
Nie wierzyłem im. Test na narkotyki wykazał, że jestem zdrowy. Zmartwili się. Pojechali ze mną do psychologa. On też niczego nie wykrył.
W końcu wróciliśmy do domu. Dostałem jakieś leki uspokajające. Postanowiłem poczekać z zdjęciem.
Niestety. Potem było coraz gorzej. Mężczyzna pojawiał się co chwila i znikał. Pojawiał się i znikał, pojawiał się i znikał. W sumie można się było do tego przyzwyczaić.
Ba!
Przyzwyczaiłem się po trzech miesiącach.
Gdybym umiał go narysować, narysowałbym go.
Ale nie potrafię go nawet opisać. Nie mogę zapamiętać go. Ale rozpoznam go zawsze.
Po pół roku widzenia wisielca miałem dość.
Próbowałem wszystkiego. Egzorcyzmów, mocniejszych leków, terapii. Byłem nawet na skraju lasu, dokładnie w tym miejscu gdzie go pierwszy raz widziałem. Nic. Zero pomysłów.
Tylko on. Zawsze chodząca niespodzianka. W najmniej spodziewanym momencie pojawiał się w różnych odległościach ode mnie.
Próbowałem się nawet dowiedzieć kim on jest. Niestety akta nie wspominały o żadnym samobójstwie, ani powieszeniu w przeciągu pięćdziesięciu lat.
Wszystko zmieniło się, gdy pewnego dnia mój ojciec chciał ściąć sosnę, z której widziałem wisielca i mój dziadek głęboko protestował. Nie chciał podać powodu. W końcu przyciśnięty do muru powiedział:
-Na tym drzewie powieszono mojego brata.
Po czym wyciągnął zdjęcie brata.
To był ten sam mężczyzna. Dowiedziałem się, że został on powieszony podczas wojny.
Ojciec zrezygnował z ścinania sosny. A ja następnego wspiąłem się na to drzewo ponownie. Sprawdziłem gałęzie. Znalazłem stryczek. Był on opleciony kilka razy wokół gałęzi oraz wrośnięty w nią.
Tknięty impulsem pojechałem do dziadka. On coś musiał wiedzieć.
Zabrałem ze sobą stryczek z drzewa. By dziadek mógł mi powiedzieć czemu go nie zdjął.
Siedzę teraz właśnie u dziadka i piszę tę informację.
Nie zdążyłem go zapytać. Nie wiedziałem, że jak się wiesza ludzi, to oni nic nie mogą mówić.
Obok mnie wisi dziadek, powieszony na żyrandolu. A jego brat stoi za mną i się do mnie uśmiecha.
Teraz moja kolej.

niedziela, 9 czerwca 2013

Mój koszmar

Stałem i obserwowałem zaistniałą sytuację. Tłum żałobników, wszyscy ubrani na czarno, wszyscy, nawet małe dzieci, byli poważni. Niektórzy płaczą, inni powstrzymują się od tego, jeszcze inni hardo zachowują tę samą minę. Ministranci ubrani na galowo. Widać, że pod albą jest garnitur. Tam samo strażacy OSP. Przyszli, pożegnali truposza sztandarem. Nic dziwnego. W końcu byłem strażakiem OSP. I ministrantem.
Właśnie. Dobre słowo- byłem. W chwili obecnej jestem w trumnie, spuszczany do dołu. A jednocześnie stoję obok księdza i zastanawiam się, czy tak do jasnej cholery wygląda śmierć? Wieczność, jako niewidzialny duch? Wieczność, jako osoba, która czyta ludziom w myślach? Tym mam być? Zastanawiając się nad tym przeglądam umysły członków mojej rodziny. Wiem, że nieładnie jest tak czytać komuś w myślach, ale muszę. Muszę po tym, jak u głowie mojej matki wyczytałem myśl: „Dzięki Bogu, że on już umarł. Był tylko zbędnym balastem.”
Smutna prawda. Matka przez szesnaście lat mnie rozpieszczała i wyręczała we wszystkim, zamiast dać się nauczyć czegoś samemu.  A potem się dziwiła czemu nic nie potrafię zrobić w wieku osiemnastu lat.
Zawsze marzyłem, by móc ludziom czytać w myślach, ale nigdy się nie spodziewałbym że moje marzenie spełni się, gdy będę martwy.
Martwy, martwy, martwy.
Nic to. Słucham dalej myśli żałobników. Ojciec właśnie myśli o siostrze matki. Ciekawe. Nigdy bym nie poznał, że mój ojciec kocha swoją szwagierkę. Czytam dalej. Przyjaciółka: „nie płacz, nie płacz, nie płacz”. Przyjaciel patrzący na przyjaciółkę: „Ale bym ją wziął. Nawet teraz. Nawet na trumnie tego dupka”. Chrzestny patrzy na pięcioletnią kuzynkę. Super. W rodzinie miałem pedofila. Grabarz właśnie zastanawia się, o której przyjść na cmentarz i mnie wydymać. Cholera jasna. Wkurzony wrzeszczę, by nawet tego nie próbował. To moja dupa! Nawet jeśli już nie jestem w tym ciele, to ciało wraz z dupą należy do mnie. Czytam dalej. W większości przypadków była radość, że umarłem, nie żal.
Nosz kurwa. Niezbyt miłe uczucie słyszeć to na swoim pogrzebie.
Zaczynam żałować swoich czynów. Chcę zmartwychwstać i wszystko naprawić. Chcę tego.
Będę lepszym człowiekiem. Obiecuję. I nagle ją dostrzegam. Stoi tam. Za drzewem, jakieś piętnaście metrów od tłumu, ukryta. Na wszelki wypadek ma założony kaptur i szeroka bluzę. By nikt jej nie poznał. Ale ja ją poznałem. Wszędzie poznam tą sylwetkę. Tą bluzę, którą jej kupiłem na urodziny. Nie spodziewałem się, że moja eks przyjdzie na mój pogrzeb. A jednak. Uśmiechnąłem się. No ciekawe jak bardzo ona się cieszy, że umarłem. Podszedłem do niej i stanąłem naprzeciwko niej. Po jej policzkach spływały łzy. Zacząłem czytać jej myśli. Rozpłakałem się.
Felicja mnie kochała. Kochała i żałowała swoich czynów. Swojej głupoty. Swojego egoizmu. Żałowała tego. Nie chciała. Chciała umrzeć. Beze mnie jej życie straciło sens.
Byłem zaskoczony.
Szlochając upadłem na kolana, łokcie upierają o ziemię. Byłem duchem i przenikałem przez wszystko, ale pewna pamięć ciała wciąż ze mną była. A ona mówiła, że nie mogę przenikać ziemi.
Płacząc uderzałem pięściami o ziemię wybijając doły.
Nie mogłem umrzeć. Byłem dobrym człowiekiem. Nie zasługiwałem na śmierć. Nie na tak głupią.
Nie mogłem pozostawić po sobie takich wspomnień. Nie mogłem zostawić Felicji samej.
Musiałem się poprawić. Musiałem powrócić do życia. Za każdą cenę. Musiałem.
Nie wiem co sprawiało lecz spojrzałem do góry. Niedaleko mnie pojawiły się schody. Schody, białe i lśniące. A po schodach schodził anioł. Patrzyłem onieśmielony na tą tajemniczą postać, gdy nagle zniknęła.
Znowu spojrzałem na ziemię. Przede mną leżała kartka papieru z następującymi słowami:

„Powroty do życia
Firma L&S
Niniejszy podpisujący zobowiązuje się do spełnienia trzech warunków podanych poniżej w celu odzyskania życia oraz zastania wskrzeszonym dokładnie w chwili, gdy według standardów ludzkich umarł.
Zmartwychwstanie nastąpi po wypełnieniu następujących trzech warunków:
1.      Doprowadzanie jednej osoby do samobójstwa,
2.      Sprowadzenie jednej osoby na drogę najohydniejszego zła,
3.      Profanacje świętego miejsca. Metoda profanacji oraz miejsce profanacji firma L&S pozostawia do decyzji klienta.
Z swojej strony firma L&S zobowiązuje się powstrzymywać osoby trzeci, starające się unieszkodliwić klienta, gwarantuje jego wskrzeszenie oraz życie do osiemdziesiątego roku życia, liczonego według standardów ludzkich.
                                                                                                                                             Podpis: ………………

Obok leżał zwyczajny długopis. Nie namyślając się chwyciłem go w rękę, o dziwo nie przeniknęła i podpisałem.
Zbawienie albo objaśnienie spłynęło na mnie prawie natychmiast.
Wiedziałem kogo mam doprowadzić do samobójstwa. Uśmiechnąłem się. 
Resztę dnia spędziłem na cmentarzu, chodząc wśród grobów, oczekując wieczora i obmyślając plan. Doprowadzić kogoś do samobójstwa będąc duchem to wcale nie jest łatwe zadanie. A mi zależało na czasie.
Na cmentarnym zegarze wybiła właśnie godzina 24:00. Czas najwyższy. Instynktownie wiedziałem jak mam działać jako duch, jak się pojawiać i znikać, jak poruszać przedmiotami.
Uśmiechnąłem się i znikłem. Chwile później pojawiłem się w moim rodzinnym domu. Poszedłem do mojego byłego pokoju. Moja matka właśnie pakowała rzeczy, wesoło pogwizdując, myśląc komu wynajmie pokój. W sumie do miasta niedaleko, więc mogła. Zastanawiała się nad przemalowaniem ścian oraz nad tym, gdzie gdzie spali moje rzeczy. Postanowiłem zacząć realizować moją misję.
Nigdzie w kontrakcie nie było podane, w jaki sposób ma umrzeć. Tylko, że ma się sama zabić. Nigdzie też nie było, że nie mogę się zabawić. Podszedłem do okna. Zaparowało. Chwilę zastanowiłem się co mam zrobić, a następnie napisałem na szybie następujące słowa:
„Jesteś w ciąży”.
Pisk jaki wydawał ruch mojego palca na szybie na pewno zwrócił jej uwagę. I nie myliłem się. Wiedziałem, jak przerażona patrzy na napis. Jak chwyta powietrze.
Zaciekawiony podszedłem do niej. Przykucnąłem. Spojrzałem jej prosto w twarz i się uśmiechnąłem. Pokazałem jej się na chwile. Przerażona wrzasnęła.
Podszedłem do okna. Słyszałem, jak ojciec biegnie do niej. Spokojnie napisałem na szybie:
„To będzie chłopiec”.
Odwróciłem się. Patrzyłem jak mój ojciec i matka patrzą na szybę przerażeni.
Odwróciłem się i napisałem:
„To będę ja”
Pozwoliłem sobie na jeszcze jedno pojawienie się. Na chwilę. Byle tylko mogli mnie zobaczyć. Wrzasnęli. Obydwoje. Uśmiechnąłem się do siebie.
W umowie było, że popełni samobójstwo. Nigdzie nie było napisane jak.
Z uśmiechem na twarzy pomaszerowałem do kuchni. Zawsze chcieli mieć kolację przyrządzoną przeze mnie to dostaną.
Odkręciłem gaz. Słuchałem, jak powoli przelatuje przez zawór. Jak wypełnia kuchnie. Jednocześnie wyłączyłem korki w domu. A konkretnie korek odpowiadający za kuchnię i korytarz.
Potrzebowałem pięciu minut, gdy moi rodzice przyszli do kuchni spróbować coś zjeść.
Patrzyłem, jak moja matka grzebie ręką w kieszeni, jak wyciąga zapalniczkę by odnaleźć włącznik światła. Zabawne. Od dwudziestu pięciu lat robiła to za każdym razem. Nigdy nie mogła się nauczyć gdzie jest ten włącznik.
Niesamowite, jak bardzo ludzie nie czują gazu, gdy mają katar.
I jak fajnie wyglądają gdy zapalają zapalniczkę, a wszędzie dookoła jest gaz.
Wybuchł był na tyle silny, by matkę rozsmarowało po przeciwległej ścianie. Uśmiechnąłem się.
W głowie zabrzęczał mi dzwonek. Wiedziałem że to punkt pierwszy umowy został zaliczony.
Czas na punkt drugi.
Misja była prosta i niezbyt skomplikowana. Przynajmniej tak mi się zdawało.
Miałem sprawić, by mój wujek przeleciał kuzynkę.
Jedyną komplikacją był fakt, że wujek miał pięćdziesiąt siedem lat a kuzynka pięć.
Na tę sprawę przeznaczyłem prawie dwa tygodnie. Musiałem sukcesywnie unieruchamiać członków rodziny. Musiałem sprawić, by rodzice kuzyneczki musieli ją zostawić samą z wujkiem. Chociaż na jedną noc. Musiałem rozbudzić w wujku pedofilskie żądze.
Miałem do zrobienia wiele ważnych spraw.
Gdybym miał ciało pewnie byłbym spocony i czuć by mnie było na kilometr. Jednak jako duch mogłem pracować tyle, ile chciałem.
Rodziców dziewczynki bardzo szybko nakręciłem na romantyczną wycieczkę do Włoch, tylko we dwoje. Gorzej było z wujkiem i jego żądzami. Wszystkie moje próby rozbudzenia ich nie powiodły się, więc postanowił wejść w niego, włączyć mu jakiegoś pedofilskiego pornola i opuścić jego ciało w połowie onanizowania się.
Zadziałało.
Dumny z siebie czekałem na dzień, w którym rodzice kuzynki spytają się jedynego mającego czas wolny i zdrowego wujka czy zostanie z dzieckiem. Gdy ten wyraził zgodę w mojej głowie zadźwięczał drugi dzwonek.
Wiedziałem, że czas na ostatni i trzeci punkt umowy.
Sprofanować miejsce święte.
Zadanie to było najtrudniejsze. Szkopuł polegał na tym, że jako duch, istota nieczysta nie mogłem wejść w żadne święte miejsce. Automatycznie wywalało mnie z ciał opętanych ludzi, gdy tylko przekraczali próg jakiegoś miejsca sacrum.
Czas mnie gonił, a ja nie miałem żadnego pomysłu.
W końcu postanowiłem. Zrobiłem chyba najgłupszą rzecz, jaką mogłem. Obrzuciłem kapliczkę kurzymi jajkami.
I zadźwięczał trzeci dzwonek.
Straciłem przytomność.
Obudziłem się w ciemności. Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem się podnieść.
Spojrzałem przed siebie.
Przed sobą miałem napis świecący fluorescencyjną farbą. Napis brzmiał:
„Trumny L&S – najlepszy wybór na świecie”
Zapłakał.
Uświadomiłem sobie, że pochowali mnie żywcem.
Uświadomiłem sobi,e że będę leżał w tej trumnie do swoich osiemdziesiątych urodzin.
Uświadomiłem sobie, że nie będę miał jak wyjść z trumny.
Nie ze złamanym kręgosłupem w trzech miejscach.

niedziela, 2 czerwca 2013

Żmij

Ciężarówka zatrzymała się w środku lasu. Wysiadłem z niej radosny i podekscytowany. Już niedługo. Magiczna chwila coraz bardziej się zbliżała. Spojrzałem na swoich ludzi. U nich też dość mocno odznaczało się podekscytowani.
Puszcza. Białoruś. Dwie ciężarówki do przewożenia bydła i cztery hammery. Wydane prawie trzy miliony euro. W ciężarówkach znajdowała się przynęta. Przynęta, za którą gdyby nas złapano czekałaby kara śmierci. Każdy z łowców miał inne imię, nazwisko, dokumenty. Zupełnie nowa tożsamość. Każdy był martwy dla swojego kraju. Każdy odprawił swój pogrzeb. Wszystko to by móc spokojnie ruszyć na łowy. Łowy na Żmija.
Każdy  z nas spokojnie wyciągnął swoją broń, załadował i przygotował się. Gdy wszyscy byliśmy gotowi nasz szef Hans wydał rozkaz wypuszczenia przynęty.
Z ciężarówki wyszła mała, ośmioletnia dziewczynka o czarnych włosach. Spojrzała na nas swoimi dużymi, zielonymi oczami. W jej oczach widziałem strach, ból i małe iskierki obłędu.  Z jej małych, popękanych ust wydobyło się ciche słowo: „myloserdya”, czyli litości.
Roześmialiśmy się. Hans wymierzył pistolet i strzelił pod jej stopy. Dziewczynka przerażona podskoczyła ze strachu. Rozległy się jeszcze cztery strzały zanim jej instynkt przetrwania zareagował i pobiegła w las.
Uśmiechnęliśmy się. Wystarczyło teraz tylko czekać. Ukrainka była tak nafaszerowana GPS, że bez trudu ją znajdziemy. Żywą czy martwą.
A jak nie, to spokojna głowa. W ciężarówkach mieliśmy jeszcze dwieście czterdzieści trzy dzieciaki.
Postanowiliśmy je wypakować.
Byliśmy w środku puszczy. Na Białorusi. Nikt nie usłyszałby płaczu i skomleń dzieciaków, ani nie pomógł. Czuliśmy się jak w domu. Co ja gadam. Byliśmy w domu. Całe życie spędziliśmy gnając przed siebie, nie wiedząc co począć ze sobą, kim być, nie odnajdując się w żadnej roli.
Dopóki nie odnalazł nas Hans. Dopóki nie uświadomił nam, że naszym jedynym celem jest polowanie na Żmija i nie udowodnił nam, że nasi przodkowie pochodzą od słowiańskiego plemienia, które od tysięcy lat tym właśnie się zajmowało. Nie wierzyliśmy mu dopóki nie pokazał nam prawdziwego Żmija.
Pamiętam tę ekscytację gdy razem- we dwudziestkę mordowaliśmy go, gdy jego krew i wnętrzności  spływały po mnie. Ale to był stary i słaby Żmij. Ten na którego polujemy jest młody i silny.
Spojrzałem na dzieci. Siedziały obok siebie, w dziesięciu rządkach, oczekując aż służące ich nakarmią. Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, czy nie potraktowaliśmy ich zbyt okrutne. Każde dziecko miało obcięte ręce, posiadając tylko kikut w miejscu łokcia, z obrożą na szyi i związane tak, by służące nie mogły ich rozwiązać. Te z kolei miały połamane kości w jednej stopie, by nie mogły uciec. Pamiętam jak musiałem im je łamać.
Zbyt okrutne, by takie coś robić sześciolatkom. Kazać im karmić i sprzątać po swoim towarzyszach niedoli. Zbyt okrutne.
Z tą myślą zasnąłem. Zostałem obudzony następnego dnia o godzinie 4:30. GPS dziewczynki stanął w miejscu. Pewnie zmarła z wyczerpania, chłodu lub spotkała dzikiego zwierza. Ewentualnie białoruskich. Jednak istniała maleńka szansa że mógł to być Żmii.
Uwielbiał on pożerać małe dziewczynki słowiańskiego pochodzenia. Dlatego też w naszym transporcie były same Czeszki, Polki, Ukrainki i Litwinki w wieku od sześciu do dziesięciu lat.
Każdy z nas wziął ze sobą przynętę. Dziewczynce została założona obroża, która raziła ją prądem jeśli tylko zbliżyła się do mnie na odległość trzydziestu metrów, jednocześnie do obroży przymocowana była linka o długości pięciuset metrów. By mi nie uciekła.
Nie wiem kim była. Pochodziła jak każda. Z domu dziecka. Kupiona za grosze, byle tylko pozbyć się kolejnej gęby do wykarmienia i coś zarobić przy tym. I tak paradoksalnie spotkał ją los lepszy, niż inne jej koleżanki, które zostały sprzedane jako prywatne seks zabawki dla pedofilów. W każdym razie pobiegła do przodu niczym łania. Myślała, że jej się uda. Powoli i spokojnie ruszyłem za nią. Było niesamowicie szybka. Po dwóch minutach poczułem, jak linka się napręża. Dziewczyna osiągnęła maksymalny zasięg wabika. Szedłem dalej, lecz linka wciąż była naciągnięta. Mając nadzieję że coś złapaliśmy zawołałem kolegów przez radio.
Myślałem, że nigdy nie dogonię dziewczyny, gdy nagle na nią wpadłem.
Wisiała na drzewie.
Powiesiła się. To było jedyne racjonalne wytłumaczenie. Ale to było niemożliwe. Spojrzeliśmy w górę. Siedem drzew było obwiązanych linką. Od podstawy aż po czubek, od czubka do czubka, od czubka do podstawy i tak w kółko.
To było niemożliwe by mogła to zrobić dziewczynka, która nie miała rączek. Nie dałaby rady się wspiąć.
Wyliczyliśmy odległość.
Linka naciągnęła się przy pierwszym drzewie. Czyli idąc dziewczyna musiałaby biegać po drzewach i je oplątywać. Nie starczyłoby jej czasu.
To było niemożliwe. Zmartwieni przystanęliśmy koło dziewczyny. Wisiała piętnaście centymetrów nad ziemią. W chwili śmierci jej zwieracze puścił, więc smród gówna skutecznie nas odstraszył.
Musieliśmy ją zdjąć. Martinez podszedł i przyłożył obcęgi do jej szyi. Przeciął linkę. To była bardzo dobra linka. Droższa niż to dziecko. Ciało dziewczynki spadło na świeżo skopaną ziemię.
Dopiero teraz to sobie uświadomiliśmy. Wisiała ona nad świeżo skopaną ziemią, w środku lasu, lasu, do którego nikt nie zaglądał.
Szybko wyciągnęliśmy saperki a jej truchło wyrzuciliśmy w krzaki, po uprzednim dezaktywowaniu GPS.
Po dłuższym kopaniu wykopaliśmy trumnę. Trumnę umieszczoną metr pod ziemią.
W milczeniu staliśmy dookoła, kłócąc się i dyskutując co zrobić z tym fantem. W końcu postanowiliśmy otworzyć trumnę.
Widok mężczyzny w mundurze nas zaskoczył. Fakt, że poruszał oczami przeraził. Ale nie mogliśmy tego po sobie dać znać. Polowaliśmy na Żmija, więc nie mógł nas przerazić jakiś tam żywy trup.
Wyciągnęliśmy go z trumny i posadziliśmy pod drzewem. Patrzyliśmy na niego i zastanawialiśmy co dalej.
On siedział pod drzewem i wodził po nas wzrokiem. Pijackim, nieprzytomnym wzrokiem. Nie wiedział co się dzieje. W sumie my też nie wiedzieliśmy.
W pewnym momencie spojrzał on na Hansa, jego wzrok stał się nagle całkowicie przytomny oraz pewny siebie i wykrzyknął:
-NIE ZNAM TWOJEGO IMIENIA HANS!
Po czym powrócił do swojego po przedniejszego stanu. Hans spojrzał na Mirosława. On wiedział jak rozmawiać z żołnierzami. Mirosław kucnął przy nim i zawołał:
-Z JAKIEJ ARMI POCHODZISZ ŻOŁNIERZU?!
Odpowiedziała mu cisza. Spróbował inaczej.
-ŻOŁNIERZU PRZECIWKO KOMU WALCZYSZ?
Odpowiedziała mu cisza. Spróbował po raz trzeci wrzeszcząc ile sił w płucach:
-ŻOŁNIERZU KTO JEST TWOIM DOWÓDCĄ?
I kolejny raz cisza. Zdenerwowany uderzył go w pierś. Zadźwięczała mu kieszonka. Zaciekawiona sięgnął do niej i wyciągnął nasze klucze od auta.
Przerażeni zerwaliśmy się szybko i zaczęliśmy biec w stronę obozu klnąc w duchu, że nie zostawiliśmy żadnej straż. W pędzie puszczaliśmy linki, by pozbyć się zbędnego balastu w postaci dziewczynek.
Przybyliśmy do obozu. Widok nas zaszokował. Wszystkie dzieci stały i patrzały na nas. W zwartych szeregach. Stały i patrzały. Z ich ust płynęła piana, szczerząc zęby, które wyrwaliśmy, by czasem nie przegryzły pęt. Widzieliśmy, że to nie są ludzkie żeby. Były podłużne i zakrzywione.
Ich ręce. Zakrwawione i brudne, zniszczone kikuty, widzieliśmy dokładnie kości wystające z ran. Zaostrzone.
Lecz najgorsze były ich oczy. Oczy całkowicie czarne z białą plamką wędrującą po całym oku. Spojrzałem w oczy jednej z dziewczynek, poczułem niewyobrażalny strach. Nie owijając w bawełnę, narobiłem w gacie.
Staliśmy i patrzyliśmy sparaliżowani na nasze byłe więźniarki, nie wiedząc co robić.
Gdy nagle pojawił się on. Żołnierz z trumny, zostawiony pod drzewem.
Przeszedł się wzdłuż muru dzieci. Widziałem w ich oczach oddanie.
Żołnierz spojrzał na nas. Uśmiechnął się. Upadliśmy na kolana. Czułem tępe pulsowanie w głowie, coś jakby ktoś mi wsadził głowę w imadło i zaczął ją ściskać. Chwilę potem straciłem przytomność. Zanim kompletnie odpłynąłem zobaczyłem jak dziewczyny rzucają się na nas.


Gdy się obudziłem leżałem sam na polanie. Znaczy się nie sam. Pod drzewem siedział żołnierz.
Ale nikogo innego tam nie było. Tylko ja i on.
Cała polana była lepka. A przynajmniej miejsce gdzie się obudziłem.
Żołnierz powiedział:
-Hans był dobrym sługą, ale zawiódł mnie. Wśród was było kilku prawdziwych Słowaków. Teraz ty przejmujesz jego obowiązki.
Zaszokowany milczałem. Spojrzał na mnie. W głowie kołatała mi się jedna myśl. Co z dziewczynkami? Co z nimi?
Odpowiedział:
-Gdzieś muszę składać jaja. Bywaj.

Obudziłem się w Hotelu w Green Ice Forest w USA. Muszę z powrotem zebrać ekipę na Białoruś.
Ale jestem człowiekiem. To moje ostrzeżenie.
Nie ruszajcie nigdy na łowy na Żmija!