czwartek, 27 lutego 2014

Nasz jest las



Lasy w mojej okolicy były często odwiedzane przez pasjonatów historii, poszukiwaczy skarbów i innych podobnych im świrów. Przeczesywali je z notatkami, wykrywaczami metalu, dziennikami napisanymi po niemiecku i rosyjsku, czy też w urządzeniami, które badały grunt aż po trzy metry w dół. Częstotliwość tych odwiedzin była tak ogromna, że w mojej wsi powstał motel o wdzięcznej nazwie „Las”, który przyjmował gości.
Proceder ten trwał wiele lat, ale wszystko co dobre, musi się kiedyś skończyć. Pewnego roku nikt nie przyjechał. Poddali się. Nie chcieli szukać.
A może bali się? Kilku obcokrajowców, głównie z Niemiec, Ukrainy i Rosji, zaginęło bez wieści w tym lesie.
Nie wiem. Nigdy nie spytałam ich o to. Byli oni głównym źródłem dochodu naszej wioski, więc ich brak mocno załamał nas ekonomicznie. Na krótki czas. Potrzebowaliśmy dwóch lat, by stać się słynną na kraj, a także naszych sąsiadów wioską, oferującą wczasy agroturystyczne. Idealna równowaga świata wokół mojej wsi sprawiała, że każdy znajdywał coś dla siebie. Lasy na północ i zachód od wioski, jezioro na wschód i niewielkie góry na południe, świeże jedzenie i powietrze. Ogromne możliwości rozrywki sprawiały, że mnóstwo turystów waliło drzwiami i oknami do ośrodka. Motel „Las” przekształcił się w hotel, a jego właściciel zbudował kilka innych moteli.
Mnie, jako jedyne dziecko w wiosce, bardzo cieszyła ta sytuacja. Turyści przyjeżdżali najczęściej z dziećmi, wobec czego prawie zawsze miałam z kim się bawić. Gdy założyli internet w mojej wsi i stworzyłam konto na portalu społecznościowym, w ciągu roku nazbierałam około tysiąca znajomych.
Jako jedyne dziecko, byłam rozpieszczana przez całą wioskę. Pozwalano mi na wszystko.
Kłamię mówiąc, że jestem jedyną niepełnoletnią istotą w mojej wsi. Ale wszyscy inni w roku szkolnym uczą się w internatach po dwieście, trzysta kilometrów ode mnie, a na wakacje jeżdżą za granicę z rodzicami. Widuje ich może siedem razy w ciągu roku. Mam lepszy kontakt z innymi gośćmi, niż z własnymi rodakami. Jestem dla nich za głupia, jak to jeden z nich powiedział. Co w sumie jest dość zabawne, bo znam aż siedem języków: angielski, czeski, niemiecki, rosyjski, ukraiński, francuski i węgierski. Jak już pisałam, przyjeżdżają do nas goście z zagranicy, a od ich dzieci można sporo podłapać i resztę uzupełnić słownikami albo internetem. Podczas gdy oni z trudem mówili po angielsku lub niemiecku, ja już potrafiłam prowadzić długie dysputy o uczuciach po węgiersku.
„Nasz jest las” – tak brzmi napis na sztandarze w naszym muzeum. Mamy muzeum. W kuratorium nic o tym nie wiedzą, ani nawet w ministerstwie, ale klucze ma do niego pan Bernard. Niewiele robi oprócz otwierania go, wycierania kurzu i zamykania. Głównie z tego powodu przyjeżdżali tutaj. Dziadek, który pamiętał tamte czasy, opowiadał mi, że w okolicznych lasach działała spora grupa powstańców z Narodowych Sił Zbrojnych. Byli oni uwielbiani przez całą gminę. Skuteczni, silni, zdeterminowani. W kilka tygodni zniszczyli wszystkie bandy rabunkowe, partyzantów radzieckich oraz zmniejszyli represje wobec Polaków przez Niemców.
Walczyli po wojnie, z Armią Czerwoną. Aż pewnego dnia znikli. Nikt nie wiedział jak. Znikli. Nie mogli uciec obławie rosyjskiej, która zacisnęła pasa wokół nich. Po prostu znikli.
A potem, kilka lat później, w miejskiej świetlicy nieużywanej przez nikogo, a której zarządcą był ojciec pana Bernarda, pojawił się sztandar, kilka par butów, pasków, medalionów i jeden guzik z wygrawerowanym orzełkiem. Władze komunistyczne nigdy się o tym nie dowiedziały.
Muzeum istniało i wielu turystów bardzo chętnie je odwiedzało. Mimo że dla mnie te eksponaty były śmieciami, reliktami przeszłości, widziałam jak wiele Polaków wychodziło z budynku z łzami w oczach.
„Nasz jest las”. Głupie, niepoważne hasło. Las jest mój. Znałam wszystkie lasy w okolic na pamięć. Byłam królową lasu. Setki dzieciaków przez niego przeprowadziłam. Bawiłam się z nimi w chowanego, ganianego, podchody, amazonki i wiele innych zabaw. Las jest mój.
Gdy skończyłam piętnaście lat, rodzice pozwolili mi wychodzić na noc. Wszyscy się znali na wiosce, więc nic mi nie groziło. Miałam tylko pisać sms z jakimi gośćmi wychodzę. A wychodziłam z nimi popływać w jeziorze przy świetle księżyca. Z niejasnych przyczyn, bali się wejść do lasu. Powiem szczerze, że mnie też po zmroku on przerażał.
Ale gdy skończyłam siedemnaście lat, poznałam pewnego Niemca. Miał na imię Johan. Był takim typem chłopaka, którego określa się mianem „zły chłopiec”. Bardzo mnie kręcił. Po trzech dniach znajomości uznałam, że to z nim powinnam stracić dziewictwo. Bardzo się w nim zakochałam. Czwartego dnia postanowił zabrać mnie na wycieczkę do lasu. O północy. Wziął ze sobą plecak. Nie bałam się. Czułam się przy nim bardzo bezpiecznie, dlatego bez chwili namysłu poszłam z nim do lasu. Instynktownie kierował mnie na Polanę Rozpusty. Była to polana którą sama tak nazwałam, bowiem to właśnie na niej najwięcej razy przyłapałam pary uprawiające seks. Zaczęłam mieć podejrzenia, co on może mieć w plecaku. Podobało mi się to.
Gdy dotarliśmy w końcu na polane, wyciągnął z plecaka to, co podejrzewałam że ma. Zaskoczył mnie jednak, bowiem prócz koca wyciągnął dwie lampki wina. Zadowolona z obrotu sprawy, usiadłam razem z nim na kocu.
„Nasz jest las” – zabrzmiał cichy szum z otaczających nas drzew. Drgnęłam zaniepokojona. Johan nie mógł go usłyszeć. Nie znał polskiego. A słowa były po polsku. Ciche. Zaledwie szmer. Uznałam, że przesłyszałam się. Niemiec otworzył wino i rozlał je do kieliszków. Smakowało znakomicie. Piliśmy i rozmawialiśmy, nawzajem komplementując się, gdy usłyszałam znowu cichy szept:
„Nasz jest las” – zła, że ktoś sobie robi żarty i zawiedziona, że nic nie będzie dzisiejszej nocy, postanowiłam pocałować Johana. Chociaż na to mogłam sobie pozwolić. Bo na nagranie jak tracę cnotę, wcale nie miałam ochoty. Gdy tylko moje usta dotknęły jego ust, usłyszałam kolejny szept:
„Nasz jest las” oraz krzyk mojego niedoszłego pierwszego:
„Was bitte?”
Zniknął. Po prostu poleciał do tyłu, między drzewa. Nie mogłam uwierzyć, ale moje oczy idealnie widziały tą scenę w świetle księżyca. Poleciał, jego stopy były jakieś pięćdziesiąt centymetrów nad ziemią, do tyłu, między drzewa. Szybko. W ułamek sekundy pokonał dystans kilku metrów.
Zniknął. Krzycząc jego imię, pobiegłam w kierunku gdzie zniknął. Biegłam cały czas w linii prostej. Zapuszczałam się coraz głębiej. Mój umysł odnotowywał pewne zmiany. Tam, gdzie były tylko pnie, symbole po wyciętym drzewie, rosły drzewa. Pojawiało się coraz więcej jeżyn i malin, których nie powinno tu być. Las znany od małego, zmieniał się coraz bardziej, nie do poznania. Moje nogi powiedziały mi, że za dziesięć metrów powinnam przebiec przez płytki rowek o głębokości dwóch i szerokości pięciu centymetrów. O mało co sobie nóg nie połamałam, gdy wpadłam do rowu głębokiego na półtora metra i szerokiego na dwa. Szybko się pozbierałam i zaczęłam biec dalej.
Dopiero po kilku minutach biegu odnotowałam fakt, że widziałam w rowie ciało jakiegoś człowieka. Przełykając łzy, biegłam dalej.
Aż w końcu dobiegłam.
Stanęłam na skraju polany, której nie znałam. Schowana za drzewem, spoglądałam na scenę przed sobą. Kilkadziesiąt mężczyzn z bronią w ręku. Niektórzy w mundurach, niektórzy w zwykłych ubraniach z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Stali dookoła klęczącego Johana. Chłopak miał związane ręce i płakał. Widziałam łzy spływające po jego policzkach. Prawie każdy z otaczających go ludzi miał poparzenia na skórze i nadpalone ubrania. Niektórzy mieli bąble tak wielkie, że z trudem utrzymywali karabin. Stojący przed nim mężczyzna, wyglądający na dowódcę zadał pytanie, które rozeszło się niczym szept:
- Czyj jest las?
Niemiec nie znał Polskiego. Nic nie umiał powiedzieć. Wątpię, by nawet usłyszał szept. Dowódca uderzył go jeszcze raz i znowu wyszeptał:
- Czyj jest las?
Znowu brak odpowiedzi. A ja natomiast poczułam, że ktoś kładzie mi rękę na usta i łapie od tyłu. Cichutki głosik:
- Ciiii… Ciii…
Rozpoznałam po głosie pana Janka, właściciela hoteli i moteli w naszej wiosce. Zaczął powoli ciągnąć mnie do tyłu mówiąc:
- Spokojnie, jemu już nic nie pomoże, a możesz sobie tylko zaszkodzić.
Próbowałam zrozumieć, co się dzieje. Jednak pan Janek szedł do tyłu, ciągnąc mnie za sobą. Byłam drobną dziewczyną, a on ogromnym mężczyzną, przez co czułam się trochę jak szmaciana lalka w jego ramionach.
W końcu wyciągnął mnie z lasu i powiedział do krótkofalówki:
- Wyciągnąłem ją.
Odpowiedział głos mojego taty:
- Uff. Dzięki niebiosom. Już wracamy.
Po chwili z lasu wyszli wszyscy męscy mieszkańcy mojej miejscowości. Patrzyłam zaskoczona i otumaniona. Rozumiałam, że szukali mnie, ale skąd wiedzieli, że byłam w lesie? Skąd wiedzieli, że grozi mi niebezpieczeństwo? Mój ojciec natomiast zapytał:
- Gdzie była?
Janek powiedział:
- Widziała Wyklętych. Porwali tego młodego szkopa.
- Niedobrze.
Zaszokowana, spytałam o co w tym wszystkim chodzi. Zapadła cisza, którą przerwał Bernard, wychodząc z kręgu i siadając naprzeciwko mnie. Powiedział łagodnym głosem:
- Czy jesteś gotowa poznać historię Wyklętych?
Kiwnęłam głową. Starzec rozpoczął swoją historię:
- W czasach drugiej wojny światowej, na tych ziemiach działał oddział. Oddział, który walczył z radzieckim, ukraińskim i niemieckim wojskiem. Oddział, który nigdy się nie poddał. Oddział, który w większej części pochodził z naszej miejscowości. Tak. Prawie wszyscy starsi mieszkańcy w nim służyli. W każdym razie, po przegranej wojnie wielu tubylców wróciło do swych domostw. Oddział skurczył się o połowę, ale nadal walczył z bolszewicką władzą. Aż pewnej nocy zrobiono na nich obławę. By zminimalizować możliwość ucieczki w ciemności, wypalano las. Ale oddział chował się coraz głębiej. To co widzisz, to pozostałości lasu. Nic więcej z niego nie wycięto. Posprzątaliśmy go tylko dla gości. W tym lesie oddział się ukrywał. I trafił na coś, czego nigdy nie powinno tam być.
Zapytałam. Nigdy nie interesowała mnie historia. Ale teraz musiałam:
- Na co?
- Na grupę niemieckich osadników, którym podczas wojny zaleźli za skórę, a którzy korzystając z okazji, chcieli ich zagazować. Rozpylili gaz musztardowy na cały las. Z jednej strony dym, z drugiej gaz. Oddział otoczony, postanowił walczyć do końca. Zajął pozycje w lesie i czekał. Wróg nigdy nie nadszedł. Mordercze powietrze tak. Poparzyło członków oddziału, podusiło i umarli. Ale nie zeszli z posterunku. Nadal chodzą w nocy po lesie, szukając wroga. I atakują każdego, z kim walczyli podczas wojny. Słychać ich nocą, gdy upatrzą ofiarę, jak szepczą „nasz jest las”. Zygmunt – nasz leśniczy- usłyszał ich i wiedział, że coś się święci. Nie chcieliśmy, byś patrzyła, co się z nim stanie.
- A co się z nim stanie? – zapytałam, lekko pokonując gulę w gardle
- Nie zostaje się żołnierzem za zbieranie kwiatków. Poza tym on dla nich jest Niemcem z SS. Więc pewnie go przepytają, a potem rozstrzelają.
- A jego rodzice? Nie będą go szukać?
Otaczający nas mężczyźni zaśmiali się. Bernard zadał mi retoryczne pytanie:
- A czy ktoś szukał tych profesorów?
***
Spojrzałam na otaczające mnie dzieciaki z Obozu Wymiany i Integracji Międzynarodowej. Siedzieliśmy przy ognisku, w lesie, w okręgu. Opowiadałam tą miejską legendę, bo był to czas na Straszne Historie Przy Ognisku. Większość dzieciaków była z Niemiec, kilka z Rosji. Wszystkie mówiły po angielsku. Spojrzałam na nie z dumą. Były przerażone. W końcu jedna dziewczynka, Natasza, zapytała po rosyjsku. Biedna ze strachu zapomniała angielskiego:
- Proszę pani, ale ta historia nie jest prawdziwa, prawda?
Uśmiechnęłam się i odpowiedziałam w jej rodowitym języku:
- Nasz jest las.
Jej wrzask prawie zagłuszył cichy szept między drzewami. Prawie.