niedziela, 29 grudnia 2013

Mała syrenka

Daleko na morzu, gdzie woda wciąż jest błękitna i czysta, nieskażona ludzkimi odchodami, śmieciami ani wylewami, a w zamian jest tak przezroczysta, jak szkło stworzone przez najlepszego szklarza, na samym dnie, dnie którego nic i nikt nie może sięgnąć, prócz zatopionych statków i osób, co nie umieją pływać. Ewentualnie, które zakończyły swój żywot mając przyczepione do nóg ołowiane ciężarki. Właśnie tam mieszkał lud morski. Nie byli to jednak ludzie (poza tymi co się utopili, ale topielce byli traktowani tam jak imigranci), tylko syreny i trytoni.
Istoty te wyglądały jak ludzie, poza dwoma szczegółami. Zamiast zwykłych nóg miały rybi ogon oraz posiadały płuca, przystosowane do oddychania pod i nad wodą. Żyły one na samym dnie morskim, w jaskiniach, wrakach statków oraz w dość skrajnym wypadku - w czaszce jakiegoś dużego dinozaura, który na chwilę przed deszczem meteorytów postanowił dokonać zwrotu w tył w ewolucji i nauczyć się pływać.
Żyły sobie owe istoty w społeczeństwie, niewidoczne dla marynarzy z góry, ponieważ światło, które dochodziło, mogło oświetlić całe dno morskie, ale nie pozwalało ono na oglądanie tego, co się tam kryje. Woda działała w tym wypadku jak lustro weneckie - sprawiała, że syreny i trytoni widzieli przepływające na górze statki, natomiast ludzie, przy naprawdę mocnym oświetleniu - jedynie maszty wraków. Albo zieloną łąkę, na którą od razu wskakiwali i się topili. Istoty morskie śmiały się ze słabej psychiki ludzkiej, która kazała im wierzyć, że pośrodku morza może być łąka. Psycholodzy zaś uważali, że jest to forma obłędu.
Wiadomo rzecz jasna, że skoro jest społeczeństwo, to musi być i władca, przywództwa, lider, zarządca, administrator lub ktoś, kto ogarnia, co się dzieje, chociażby po to, by mieć kogo powiesić , a w przypadku ludu morskiego rzucić na żer rekinom, gdy wszystko padnie. Lub gdy ktoś inny zacznie krzyczeć, że jest źle, by on wszystko wyemancypował.
Na szczęście król, który rządził społecznością, nie był jakimś figurantem i każdą próbę rewolucji czy innej formy obalenia go powstrzymał za pomocą trójzębu.  Był on surowym, lecz sprawiedliwym władcą. Jeśli dwie rybki pokłóciły się o dziecko, bo obie trzymały swoje jajeczka w jednym miejscu, do którego dostał się rekin i pożarł wszystkie prócz jednego i nie wiadomo było, czyja ikra została, wtedy król kazał zabić dziecko, by zniszczyć źródło kłótni.
Polityka prorodzinna nie była jeszcze znana w wodnym świecie.
Plotki głosiły też, że miał braci i siostry na jakiejś górze, ale wybrał spokojne i chłodne morze zamiast głośnego i wiecznie pijanego rodzeństwa, ale kto by tam dawał wiarę plotkom?
W każdym razie, król ten od wielu lat był wdowcem, wskutek czego jego pięć córek i syna transwestytę musiała wychować władcy matka. Babka dzieci była bardzo szanowaną osobą, kiedyś w latach młodości własnoręcznie udusiła dwanaście rekinów za pomocą wodorostu, dlatego też król postanowił pozwolić jej zaopiekować się swoimi dziećmi, a sam zajął się tym, czym zajmują się królowie – pilnowaniem, by nic się nie rozpadło, prócz gnijących zwłok marynarzy, którzy wbrew wszelkich staraniom króla rozpadali się.
Jak już wiecie, król miał szóstkę dzieci, lecz tylko do piątki się przyznawał, a swojego syna transwestytę próbował wydziedziczyć lub zabić. Niestety syn jego był ulubieńcem babci, a każdy zawodowy zabójca, gdy tylko dowiadywał się, kto chroni i będzie szukał zemsty za śmierć wnuczka, od razu odmawiał lub uciekał tam, gdzie algi rosną.
Każda z jego córek była bardzo piękna, można by rzec, że były najładniejsze w podwodnym w świecie, więc, jak to zwykle bywa, wokół nich kręciło się wielu adoratorów.  Jednak nie tak wielu, jak można byłoby się spodziewać, bowiem król był bardzo czuły na punkcie cnoty swych dzieci i jeśli któryś z adoratorów naruszył strefę osobistą, lub chociaż niechcący dotknął księżniczki w jakieś zakazane miejsce (czyt. dotknął w jakikolwiek sposób, nawet szmatą na kiju), kończył w brzuchu jakiejś przepływającej niedaleko orki. Natomiast syn jego był spasiony, cuchnął niemiłosiernie. Gdyby żył na lądzie, prawdopodobnie nigdy by się nie mył. Nie golił się i miał mnóstwo szram, bo zamiast poczekać, aż pryszcze dojrzeją i je wycisnąć - rozdrapywał je. Był ohydny, jednakże był istotą o ogromnym popędzie seksualnym, wskutek czego nie potrafił przepuścić żadnej syrence lub trytonowi przepływającym obok. Jako że partnerem seksualnym był tak samo paskudnym, jak z wyglądu, król musiał niezwykle szczodrze płacić ofiarom zabaw jego syna, w ramach zadośćuczynienia. Żałował, że nie może trytona wykastrować, jednak chcąc nie chcąc, był on dziedzicem tronu, musiał więc mieć potomstwo, by ród mógł przetrwać. Syn jego uparcie twierdził, że jest kobietą uwiezioną w męskim ciele, że rozumuje jak kobieta oraz czuje się jak kobieta, dlatego też będzie nosił stanik oraz muszelki w uszach. A to, że nie potrafił się powstrzymać od seksu z kimkolwiek wyjaśniał tym, że jest biseksualny. Król naprawdę żałował, że wnuk jest ulubieńcem babci. Jedyne co mu pozostało to czekać, aż zejdzie ona z tego świata, co prawdopodobnie nadejdzie za bardzo długi czas.
Wracając zaś do córek, oprócz tego, że były najpiękniejsze w królestwie, posiadały też dobre serca i były kochane przez swych poddanych, którzy zawsze otaczali i cisnęli się do księżniczek, by móc chociaż ucałować im ogony w podzięce za samo ich istnienie lub czyny. Rzecz ta nie dotyczyła młodych i w średnim wieku trytonów, którzy odczuwali popęd seksualny. By nie narazić się na gniew króla, woleli oni już pójść pościgać się z rekinami lub też płynęli do pobliskiego domu publicznego. O dziwo ściganie się z rekinami, dla których tryton lub syrena były najlepszym przysmakiem, było znacznie bezpieczniejsze niż wizyta w domu schadzek. W każdym razie, najwięcej młodych trytonów zostało rzuconych na żer przez najmłodszą córkę o wdzięcznym imieniu Orca, które to król nadał, gdy wracając z polowania na wieloryby, popił z swoją świtą i zderzył się z statkiem wielorybniczym o takim imieniu.
Orca miała cerę przezroczystą, mniej więcej jak nieumyte okno i delikatną jak płatek róży, oczy tak błękitne jak najgłębsze morze, ale tak samo jak inne syreny zamiast nóg miała rybi ogon z łuskami w kolorze nefrytu.
Przez cały długi dzień, dzieci (oprócz syna, który zajęty był albo chędożeniem, albo wyszukiwaniem syrenki  lub trytona do chędożenia) pływały we wraku statku o dumnej nazwie „Tytanik”, który był największym wrakiem w tej części morza. Księżniczki bawiły się ze sobą nawzajem, z okolicznymi krabami (o ile w końcu udało im się je odciągnąć od pożerania utopionych marynarzy) oraz z płotkami, które jadły im z ręki i pozwalały się głaskać. Były to rybki pozbawione inteligencji, tak samo jak dorsze, śledzie, karpie i flądry i ich pochodne. Innymi słowy - dawały się złapać w sieci.
Niedaleko statku, tam gdzie kiedyś, zanim władca wpadł na pomysł płacenia krabom za zjadanie zwłok, był cmentarz, gdzie znoszono okolicznych topielców. Na skutek tego, ziemia była tam znacznie urodzajniejsza i pozwalała wyhodować coś więcej, niż tylko wodorosty, dlatego też każda z księżniczek miała swoją grządkę, na której mogła sadzić i kopać, co jej się podobało. Najstarsza z nich, ciekawa i spragniona świata, nadała grządce kształt fallusa, który to natychmiast zmieniła na wieloryba, gdy tylko ojciec to zobaczył, druga zaś wolała mieć na działce hodowlę morskiej marihuany, trzecia hodowała sobie specjalne, niejadalne wodorosty, czwarta natomiast nie lubiła prowadzić ogródka więc odstąpiła swoją grządkę najmłodszej, Orce, która w mig wykorzystała fakt, że miała dwa razy więcej terenu niż jej siostry. Zasadziła więc żółte kwiaty w kształt pentagramu, a w jego środku postawiła posąg, który znalazła w okolicznym wraku statku. Posąg ten przedstawiał postawnego mężczyznę, z długą brodą, złotym piorunem w  prawej ręce, orłem na ramieniu oraz tarczą w lewej ręce, która podpisana była „Egida”. Posąg ten z niewiadomych przyczyn strasznie denerwował jej ojca. Orca była kompletnym przeciwieństwem swoich sióstr.
Morscy psycholodzy uważali, że o ile pozostałe księżniczki cierpią na ADHD, o tyle najmłodsza z nich była aspołeczna. Mimo terapii i zajęć, nadal była ona cicha, spokojna i wycofana z życia towarzyskiego. Wolała spędzać czas w ogródku, pilnując, by żółte kwiaty nadal kreśliły pentagram, a czerwone go wypełniały. Obok posągu syrenka zasadziła rafę koralową, w której to żyły sobie gościnnie kraby, od czasu do czasu wychodząc na żer, gdy jakiś statek miał nieszczęście utonąć w pobliżu.
Księżniczki uwielbiały słuchać o świecie ludzi mieszkających na górze, dlatego też każdą wolną chwilę spędzały z babką, zmuszając ją lub upraszając, by opowiedziała wszystko, co wiedziała o statkach i miastach, ludziach i zwierzętach. Aż pewnego dnia, znużona długim przesłuchaniem, obiecała swoim wnuczkom, że gdy skończą piętnaście lat, pozwoli im wynurzyć się z wody i będą mogły podziwiać świat na powierzchni. Przedtem księżniczki miały kategoryczny zakaz pływania powyżej stu metrów od dna, dlatego też bardzo się ucieszyły, że w końcu zobaczą coś poza terenem znanym od dziecka. I w końcu nadszedł ten dzień. Najstarsza z księżniczek skończyła piętnaście lat. Jako że każda była o rok młodsza od drugiej, Orca musiała czekać cztery lata na swoją kolej.
Najstarsza wypłynęła, jednak ponieważ była tchórzem, nad wodą była zaledwie pięć minut, po czym uciekła pod wodę i powiedziała, że nigdy więcej nie wróci na powierzchnię. Miała pecha i trafiła na bitwę morską, gdzie huk armat i pistoletów skałkowych, jęki rannych i odgłosy niszczonych okrętów, tak bardzo ją przeraziły, że leciutko zanieczyściła wodę. Po roku druga siostra pod względem starszeństwa wypłynęła nad powierzchnię. Ta była zdecydowanie najodważniejsza z całej rodziny, dlatego popłynęła na brzeg i zaginęła na trzy dni. Jak się potem okazało, płynęła wraz z przypływem i wyszła na plażę, myśląc, że ma tylko metr, by z powrotem znaleźć się w wodzie, gdy nagle zaczął się odpływ i do wody miała jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów. A jako że było bardzo gorąco, szybko się wysuszyła i musiała się czołgać z powrotem do morza, dźwigając ze sobą pięćdziesięciokilowy ogon, który w tej chwili był bezużyteczny. Walczyła o każdy metr, bowiem im dłużej była poza wodą, tym bardziej osłabiona była. Gdy była pięć metrów do wody, zemdlała. Uratował ją nastolatek, który postanowił niedaleko zrobić ognisko ze swoimi przyjaciółmi i winem. Jak to bywa na takich imprezach, poczuł on nacisk na pęcherz, a myśląc, że leżącą niedaleko syrenka to kłoda, oddał na nią mocz. Mocz zawiera w sobie niewielkie ilości wody. Wystarczające, by dziewczyna miała siły doczołgać się do morza.
Trzecia siostra natomiast uznała że nad wodą nie ma nic ciekawego i razem z pierwszą nigdy już nie wypłynęły nad powierzchnię wody. Natomiast czwarta siostra miała urodziny zimą, więc gdy wypłynęła nad powierzchnię morza, zobaczyła mnóstwo pływającej kry, gór lodowych oraz rodzinę Eskimosów. Jako że nie chciało jej się pływać, wdrapała się na jedną górę lodową i leżąc na niej obserwowała niebo. Do czasu, aż jakiś statek nie uderzył w górę lodową, w efekcie czego syrenka spadła na pokład, gdzie przerażeni marynarze, niewiele myśląc wyrzucili ją za burtę.
Zdegustowana księżniczka patrzyła, jak okręt nabiera wody i idzie na dno, a ludzie płyną w stronę brzegu w lodowatej wodzie, zamarzają i idą na dno.
Aż w końcu i Orca skończyła piętnaście lat i mogła wypłynąć na powierzchnię. Słuchając, jak jeden z jej byłych służących był pożerany przez orkę tylko dlatego, że poślizgnął się i upadł na podłogę, niechcący zahaczając nosem o jej ogon, popłynęła na górę. Niestety niedane jej było zbyt długo płynąć, bowiem mając niewiarygodnego pecha oraz wadę wzroku, zaplątała się w sieci rybackie. Marynarze, którzy ją wyciągnęli należeli do załogi okrętu księcia pewnego królestwa. Wracali oni właśnie z dość długiej wyprawy i byli bardzo długo na morzu, wskutek czego, gdy wyłowili z morza najpiękniejszą kobietę na świecie od pasa w górę, poczuli ogromną żądze. Zerwali Orce stanik i od razu dorwali się do jej piersi, natomiast jej krzyk zagłuszyli wsadzając do jej ust penisa i gwałcąc oralnie. Mała syrenka płakała. Nie mogła nic zrobić, oprócz połykania spermy swych oprawców. Było ich co najmniej dwudziestu. Bolało ją całe ciało, miała zawroty głowy i chciała wymiotować. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Marynarze bowiem zapragnęli klasycznego seksu, a wobec braku odpowiedniego otworu w rybim ogonie syrenki, postanowili takowy otwór stworzyć. Niewiele dyskutując, jeden z nich wyciągnął nóż i zaczął zeskrobywać łuski z okolic nowego otworu. By zdusić krzyk Orci, marynarze siłą otworzyli jej usta i wyrwali język. Przetrzymywana przez kilkunastu silnych mężczyzn poczuła, jak jeden z nich wbija sztylet w jej ogon i zaczął robić malutkie kółko. Zemdlała z bólu. Ogon, mimo że był mocno unerwiony i umięśniony, nie posiadał żadnych kości dlatego też wyrżnięcie otworu zajęło marynarzom kilkanaście sekund. Syrenka ocknęła się na kilka chwil przed tym, jak żeglarze zaczęli tamować krwotok. W tym celu postanowili wypalić dziurę, potem poczekać aż pojawią się i znikną strupy. Dopiero wtedy otwór przez nich wycięty mógł zastąpić kobiecą pochwę. Syrenka jak przez mgłę słyszała krzyki: „Nie przypalaj, za wąski otwór” „To nic, rozszerzy się”. Następnie poczuła ogromny ból w ogonie i smród spalonego mięsa. Zemdlała.
Niestety marynarzom nie dane było wypróbowanie nowego otworu swojej ofiary, ponieważ kapitan okrętu nakazał marynarzom zwijać żagle. Z wszystkich czterech stron nadchodził sztorm. Statek znajdował się w centrum cyklonu. Marynarze zaczęli przywiązywać się linami do okrętu, by fale ich nie zmyły. Żaden nie pomyślał o przywiązaniu biednej syrenki, dlatego też pierwsza fala zmyła ją z pokładu prosto do morza w objęcia kochającego ojca. Trzymana przez niego na rękach obserwowała, jak fale raz pod raz przelewają się przez statek, jak okręt nabiera coraz więcej wody, jak zanurza się coraz głębiej i jak w końcu drewno nie wytrzymuje, pękając w pół, tworząc dziury, które pociągnęły okręt z przywiązanymi do niego ludźmi na samo dno.
Król natomiast zabrał swoją poszkodowaną córkę do podwodnego królestwa i zwrócił się o pomoc do miejscowej czarodziejki, by ta uleczyła jego córkę, bowiem martwica tkanek dostała się do krwiobiegu Orci i każda minuta sprawiała, że zakażenie powiększało się. Niestety czarodziejka nic nie mogła zrobić, ponieważ obrażenia były zbyt ogromne, wskutek czego król w akcie desperacji popłynął po złą czarownicę, która spełniła jego rozkaz i uratowała życie jego córce. Niestety, by czar mógł zadziałać, musiała ona odciąć całkowicie rybi ogon syreny, po czym dokonać pełnej przemiany syrenki w kobietę. Król, by ratować swoje dziecko musiał zgodzić się, żeby stało się ono człowiekiem oraz odstawić ją na ląd, bowiem nie mogła ona już dłużej żyć pod wodą. Nie odzyskała też głosu. Bał się o swoją córkę tak mocno, że płakał, gdy się z nią żegnał. Przeczucie mówiło mu, że już nigdy więcej jej nie spotka.
Natomiast syrenka stała naga na plaży i nie wiedziała, co ma robić. Gdzie iść, ani po co. Stała tak i płacząc nad swym losem nie zauważyła handlarza niewolników, który widząc najpiękniejszą kobietę jaka mogła istnieć, szybko ogłuszył ją pałką i sprzedał do pobliskiego domu publicznego, a za sumę, jaką uzyskał z sprzedaży, kupił sobie dwa okręty, dodatkowo zbrojną załogę i wyruszył na ekspedycję do odległej krainy po nowych niewolników. Niestety oba okręty zatonęły dzień po wypłynięciu na szerokie morze, bowiem podwodny król wiedział, jak skończyła jego córka.
Córkę natomiast, zaraz po tym jak dowiedziano się że jest dziewicą, ubrano w kosztowne szaty, umyto w drogocennych olejkach, wypachniono drogimi perfumami i sprzedano do zamku, ponieważ król gustował w niedoświadczonych, młodych dziewczętach, a jako że ta miała jeszcze wyrwany język i była najpiękniejszą panną w królestwie, właściciele domu publicznego otrzymali naprawdę znaczną sumę pieniędzy.
Niestety musieli ją zwrócić, ponieważ karawana jadącą z Orcą podczas podróży do stolicy, została napadnięta przez zbirów, którzy nie bacząc na jakiekolwiek konsekwencje swych czynów, zgwałcili wszystko co miało spódnice (w tym jednego szkota) i ucięli głowę. Za swój czyn i inne podobne do tego, za dwa lata zostaną rozwłóczeni końmi w pobliskiej wsi. Koniec

wtorek, 17 grudnia 2013

Moja rodzina

Mały, czarny kociak z białą łatką na oku miauknął żałośnie i spróbował wydostać się z uprzęży. Nie mógł się ruszyć, a widziałem, że bardzo chce dostać się do miseczki z cieplutkim mleczkiem. Ach, ten głód u zwierząt. Spojrzałem na moją malutką córeczkę, Zuzię, siedzącą na schodkach i przyglądającą się cierpieniom swojego pupilka. Uśmiechnąłem się. Kotek zapięty był w uprząż, czyli do każdej jego nóżki przyczepiony był mocny łańcuch, ciasno i mocno oplątując ją. Zachichotałem radośnie i przesunąłem pierwszą wajchę na trzymanej w ręce konsoli. Zachrupotał łańcuch, zabrzmiało głośne miauknięcie i wrzask mojej pięcioletniej córki. Jednak za słabo ustawiłem moc przekładni, w efekcie czego jedna z tylnich nóg kociaka, wciąż przypięta do łańcucha, zamiast polecieć prosto do kąta, do dziur pełnej głodnych szczurów, zaliczyła sufit, podłogę i drugą ścianę. Krew obryzgnęła i mnie, i moją córkę. Zasmucony podkręciłem moc w przekładniach na połowę możliwej. Beztrosko, ignorując miauknięcia i szlochy, przesunąłem trzecią wajchę. Kolejne głośne miauknięcie, a następnie poczułem wibrowanie w ścianach. Jedna z przednich nóżek kotka właśnie zniknęła w dziurze pełnej szczurów. Zacząłem się śmiać, widząc, jak kotek się kołysze, a moja córka piszczy ze strachu. Nie widziała mnie, nie wiedziała co się dzieje. Zadowolony z efektu, przesunąłem kolejną wajchę. Mały sierściuch nie miał szans. Kolejna jego nóżka odpadła, a on sam przechylił się na ostatnią całą łapę i miauknął żałośnie.  Moja córka zaczęła wołać imię kotka, próbując go pocieszyć. Głupia. Za chwile zajmie jego miejsce. Znowu się zaśmiałem…
Trzepnięcie szmatą w głowę wyrwało mnie z marzeń. Spojrzałem na moją żonę i pięcioletnią córkę. Obie patrzyły na mnie. Nic nie mówiąc, wróciłem do jedzenia. Widocznie śmiejąc się w marzeniach, zacząłem się śmiać naprawdę.
Śniadanie, jakie przygotowała mi moja żona, było bardzo smaczne. Siedziałem przy stole, patrząc na naszą piękną córkę, na dobrze przygotowanie jadło, na świeżo wyprane i wyprasowane ubrania, posprzątaną kuchnie i uświadomiłem sobie, jak bardzo nienawidzę swojego życia i tych kobiet.
Nienawidzę. Chętnie bym je zabił. Zniszczył. Unicestwił. Zniszczyły mi moje życie, same żyjąc szczęśliwie.
Gdybym tylko mógł. Skończyłem jeść. Nie mając zbyt wiele do roboty, postanowiłem się przejść kilka razy dookoła domu.
Minąłem leżącego z koszu małego kotka. Pieprzony sierściuch. Nie dość, że cuchnie, że nie umie korzystać z toalety, to jeszcze mam na niego alergię, którą tamte olewały.
Po zrobieniu kilku rundek wokół domku postanowiłem odpocząć. Położyłem się na hamaku i leniwie przymknąłem oczy. Pora odpocząć.
Mimochodem zarejestrowałem, że do mojego domu wszedł listonosz. Nienawidziłem sukinsyna jak najgorszej zarazy. Wielokrotnie pieprzył moją żonę na moich oczach. Niestety w takiej sytuacji w jakiej byłem, nie mogłem nic zrobić. Nic a nic. Moja żona miała mnie w garści. Mogła mnie w jednej chwili pozbawić wszystkiego. Całego majątku, mojej ciężkiej, dwudziestoletniej pracy. Miałem trzydzieści sześć lat, od szesnastego roku życia ciężko pracowałem, by mieć własny dom, własne cztery ściany, własny dach nad głową, własny pojazd, a nawet pojazdy. Dwa auta, nowoczesne. A potem moja żona skutecznie pozbawiła mnie mojego majątku. W kilka sekund. Wystarczyło tylko leciutko mnie pchnąć, jak stałem na parapecie i kilka razy oddać się paru urzędasom, by uznano mój wypadek za próbę samobójstwa i pozbawić całego dorobku życia.
Zamknąłem oczy i zacząłem marzyć.
Może w nocy do mojego domu włamią się złodzieje i zgwałcą obie dwulicowe żmije, a potem zatłuką w celu zapobiegnięcia rozpoznania ich?
Ah…

Nie mogą. Moje marzenia nie mają sensu. Bez nich zginę. Zaprzestanę istnieć na tym świecie. Stanę się kompletnym wrakiem. Będę bezdomny. Wiecznie głodny, zmarznięty i zaniedbany. Nie.
Moje marzenia nie mają sensu. Jestem skończony. Nic nie mogę na to poradzić. Jedyne, co mogę zrobić, to wegetować. O. Moja córka wychodzi właśnie z domu. Idzie do przedszkola. Podeszła do mnie, pogłaskała po głowie i ruszyła biegiem do szkoły.
Mój wyczulony słuch wychwycił jęki i posapywania mojej żony. Spokojnie wróciłem do domu i wszedłem do kuchni. Właśnie tam listonosz posuwał moją żonę. Przyglądałem się im spokojnie, aż w końcu listonosz powiedział do swej kochanki, że przeszkadza jej mój wzrok. Jedyne, co ona zrobiła, to kazała mu mnie zlekceważyć.
Siedziałem spokojnie i obserwowałem całą akcje na stole. Moja furia i nienawiść rosła powoli. Od zawsze byłem spokojnym i opanowanym człowiekiem. Moja złość rosła powoli. Aby się naprawdę mocno zdenerwować musiałem najpierw odpowiednio naładować się gniewem i przetrzymywać go.
Niewiele jeszcze brakowało. Chciałem się wściec. Naprawdę mocno. Tak, by mieć w dupie konsekwencje i zabić ich wszystkich. Na tyle mocno, by móc w końcu urzeczywistnić swoje marzenia. Siedziałem i patrzyłem, jak piersi mojej żony falują w rytm pchnięć. Oblizałem wargi. Chciało mi się pić. Wiedząc, że to może trochę potrwać, ruszyłem do łazienki. Zatrzymałem się w połowie drogi. Chwilę po tym jak moja żona zdjęła obrączkę po mnie i rzuciła mi ją pod nogi. W końcu poczułem niepohamowaną wściekłość. Odwróciłem się, spojrzałem na kochanków i szczerząc zęby rzuciłem się na fiuta listonosza, który wyciągnął go i bił nim po twarzy moją żonę. Niedługo nim pobił, gdyż moje silne szczęki zacisnęły się na jego najważniejszym sprzęcie. Mężczyzna wrzasnął z bólu. Zaraz potem wzmocnił krzyk, bo oderwałem go od reszty jego ciała. Ignorując krew, która lała się z podbrzusza listonosza na moją twarz oraz wrzaski mojej żony i jej kochanka pogryzłem go i połknąłem. Szybko obróciłem się w kierunku mojej przerażonej żony. Odnotowując fakt, że jej gach leży na podłodze i zwija się z bólu, doskoczyłem do jej gardła zaciskając zęby na krtani, przegryzając skórę i tkanki.
Czując ciepłą krew w ustach poprawiłem chwyt, łapiąc ją za gardło i przegryzając aortę. Organizm mojej żony coraz mocniej pompował krew, w teorii do jej głowy, a tak naprawdę do mnie. Było jej tak dużo, że prawie się krztusiłem. Ale piłem dalej. Przestałem pić ciepłą ciecz zasilającą całe ciało dopiero wtedy, gdy usłyszałem że gach wstaje i próbuje uciec. Pozwoliłem mu odejść na odległość zaledwie pięciu metrów, zanim skoczyłem na jego plecy i ugryzłem go w ucho, spokojnie i z zimną krwią odgryzając je. Ten, próbując mnie strącić, uderzył plecami o ścianę. Głucho wypuściłem powietrze z płuc i upadłem na podłogę. Mężczyzna zaczął biec. Warknąłem rozwścieczony. O nie. Szybko dobiegłem do mężczyzny i go podhaczyłem. Upadł jak długi. Był blady. Niewiele krwi mu zostało. Szybko przegryzłem mu gardło. Ciepła krew znowu popłynęła moim przełykiem. Niewiele, bo niewiele, ale zawsze coś.
Po skończonej rzezi wróciłem do żony. Leżała na podłodze z rozkraczonymi nogami, cała zakrwawiona i w porwanych ubraniach. Po raz pierwszy od dawna poczułem wzwód. Niewiele myśląc, szybko wbiłem się w jeszcze ciepłe ciało. Wystarczyło kilka ruchów, by wytrysnąć. Spojrzałem na swoje dzieło. Sperma leniwie wypływała z pochwy mojej byłej żony. Widok ten sprawił że poczułem się głodny.
Pochyliłem głowę i powąchałem. Pachniało znakomicie. Wziąłem gryza. Potem następnego. Skończyłem dopiero wtedy, gdy obie nogi kobiety były całkowicie rozdzielone od jej brzucha. Zadowolony ruszyłem po moją córkę.
Przechodząc przez korytarz przypomniałem sobie o kocie. Podszedłem do niego. Spał spokojnie. Bez pardonu chwyciłem go za skórę na grzbiecie i zaniosłem do pobliskiej studni. Niewiele myśląc upuściłem go. Plusk i głośne miauknięcie. Odszedłem zadowolony, słuchając żałosnych miauknięć i plusknięć. Po chwili wróciłem do studni i umyłem się za pomocą wody z pobliskiego cebrzyka. Ładnie bym wyglądał cały we krwi.
Ruszyłem do przedszkola. Nie mogłem wejść na jego teren, ale położyłem się koło bramki czekając na córkę. Miała niedaleko do domu więc zwykła chodzić do niego na drugie śniadanie. Tym razem nie dojdzie. O nie.
Leżąc i czekając powoli ładowałem swój gniew na córkę.
Jak mogła mi to zrobić. To miał być nasz sekret. Miała o tym nie mówić. Eh. I ja tu zaufać trzylatkom. Jeden numerek i od razu wszystko powiedziała matce. A ta sfingowała wypadek. Głupia suka. Przecież nie jestem pedofilem. Po prostu moja córeczka strasznie mnie pociągała. Przed wypadkiem. Teraz już nie.
O, idzie. Uśmiechnęła się radośnie widząc, że czekam na nią. Razem ruszyliśmy do domu. Wchodząc do domu odnotowałem kompletny brak dźwięków ze studni. Zadowolony, od razu rzuciłem się na dziewczynkę, gdy tylko zamknęła drzwi za nami. Nic nie zrobiłem, jedynie wygryzłem jej nos, oczy i przegryzłem gardło. Jej krew nie smakowała mi.
Zadowolony umyłem się w pobliskiej misce z wodą. Idealnie zmyła ona krew ze mnie.
Szczęśliwy ruszyłem na poszukiwania nowego domu.
Po dwóch godzinach spotkałem małego chłopczyka. Podszedłem do niego. Przywitał mnie z uśmiechem. Podniósł żółtą piłeczkę tenisową i mi rzucił z krzykiem: „aport”
No cóż. Jestem tylko dwuletnią reinkarnacją człowieka we psie. Pobiegłem za piłką posłusznie.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Lesbijki

- HOMOFOBIO, PRECZ! – wrzeszczałyśmy razem z Marceliną  i innymi dziewczynami. A raczej one wrzeszczały, ja szłam cicho i potulnie. Wcale, ale to wcale nie chciałam brać udziału w tej demonstracji. Wolałabym spędzić ten czas w domu z moją najukochańszą Marceliną. Niestety jak wielokrotnie ona to argumentowała: „Musimy walczyć o nasz związek”. Dlatego szła na tej manifestacji, trzymając w rękach tabliczkę z napisem: „My też kochamy!”. Nie chciałam tu być. Nie podobało mi się. Po prostu czułam, że robię coś niewłaściwego. Cicho nachyliłam się do Marceliny i szepnęłam:
- Długo jeszcze?
Odpowiedziała, szczerząc swoje piękne, równe i białe zęby:
- No z godzinkę, kochanie, a co?
- Zmarzłam.
- No dobrze, skarbie. Już idziemy.
Po czym krzyknęła do Ewy:
- My już idziemy. Pa i powodzenia!
Następnie złapała mnie za rękę i zaciągnęła do bocznej ulicy. Tam szybko przycisnęła mnie do ściany, jedną ręką złapała za pośladek, a drugą za włosy i przyciągnęła moją głową do swojej, namiętnie mnie całując. Uwielbiałem te jej gry. Gwałtownie i mocno ścisnęła mój pośladek. Robiła się coraz bardziej natrętna. I za to ją kocham. Doskonale wie, co mnie kręci i podnieca. Na moment oderwała usta od moich ust. Mimo że moje ciało chciało więcej, wiedziałam że nie mogę tego żądać. Nie tutaj. Musiałyśmy wrócić do domu.
***
Ledwo zamknęłyśmy drzwi od naszego mieszkania, gdy Marcelina zaczęła mnie całować. Przyssała się do moich ust, napierając na mnie całym ciałem. W końcu straciłam równowagę i uderzyłam plecami o podłogę. Było mi wszystko jedno. Liczyło się tylko podniecenie. Pocałunkom nie było końca, w międzyczasie ręka Marcelina zaczęła ugniatać moją lewą pierś. Moje wydechy stają się coraz bardziej niekontrolowane. Jej palce u drugiej ręki zataczają delikatne kółka na moim brzuszku, mój oddech staje się coraz płytszy, czułam już śluz między nogami . Jednak taki rodzaj pieszczot nie zadowala mnie. Oh, Marcelina wie, jak mnie rozbudzić. Wszyscy uważają mnie za szarą myszkę i cnotkę niewydymkę, a ona…
Zniża się tak, że jej głowa znajduje się pomiędzy moimi udami, po czym zdejmuje moje spodnie i mokre majtki, następnie zanurza język w mojej pochwie. Wsuwa i wysuwa. Liże od góry do dołu i od dołu do góry. Ssie. Drażniąc językiem łechtaczkę, delikatnie wkłada palec. Nie przestając zataczać kółeczek językiem, zaczyna poruszać palcem szybciej. Czuję, jak moje ciało powoli zbliża się do orgazmu.
Nagle przerywa i powraca do pocałunku. Jednak po chwili ręka Marceliny zatrzymuje się na lewej piersi, podczas gdy prawa dłoń pieści moją łechtaczkę. Język i dłoń synchronizują się i zataczają kółka w tym samym czasie. Wiję się z rozkoszy. Mam dość. Wydaję z siebie krzyk, który nie pasuje do katechetki w pobliskim gimnazjum:
- Wyruchaj mnie szmato! Jestem twoją suką! Wyruchaj mnie, proszę!
Moja kochanka uśmiechnęła się szatańsko. Mruknęła tylko cichutko:
- Już, poczekaj, mam nową zabawkę – po czym pocałowała mnie namiętnie. Odwzajemniłam pocałunek. Wzięła mnie na ręce i zaniosła do łóżka. Położyła na łóżku, pocałowała, po czym poczułam, że przyczepia mnie kajdankami do słupków na łóżku. Uśmiechnęłam się. Powiedziałam cicho, pokonując podniecenie które mnie dławiło:
- Błagam… wypierdol mnie… błagam… jestem twoją suką… zerżnij mnie.
Marcelina zaśmiała się i się odwróciła. Trzymała w ręce najdłuższy wibrator, jaki kiedykolwiek widziałam. Miał może z metr długości. Uśmiechnęłam się.
- O tak – jęknęłam zalotnie.
- Anetko, już idę! – zawołała radośnie Marcelina i podeszła do mnie. Od razu wsadziła mi dwadzieścia centymetrów w pochwę. Mała dziwka. Wiedziała, że lubię być pieprzona na ostro. Jęknęłam i zawołałam, wijąc się:
- Mocniej!
- O tak szmato. Dostaniesz mocniej! - odpowiedziała
Po czym poczułam jak mnie coś kopnęło w macicy. Wrzasnęłam z bólu. Trzęsąc się i wrzeszcząc błagałam w myślach, by to się skończyło. W końcu, gdy przestało, poczułam ulgę. Usłyszałam tylko tyle, zanim znowu nie poczułam bólu:
- To tylko prąd. Spokojnie. Będzie gorzej.
Wrzeszcząc i wijąc się przeklinałem fakt, że nasze mieszkanie było wygłuszone i żaden dźwięk nie wydobywał się poza ściany. W końcu, gdy poczułam ulgę odnotowałam jeden fakt. Wibrator w mojej pochwie wcześniej był sztywny i czułam jak napierał na ścianki. Teraz był bardziej..
- Giętki co nie? – spojrzałem na Marcelę. Nie wiem, jak długo raził mnie prąd, ale moja kochanka zdążyła się przebrać. Miała na sobie teraz zwykłą czarną szatę. Byłam spocona, w kącikach moich oczu czaiły się łzy. Osoba, którą kochałam… Nie poznawałam jej. Nie pozwoliłaby na zrobienie mi krzywdy.
- Spokojnie. Trochę potrwa zanim poczujesz, co robi. Ale możesz być pewna, że gdy do tego dojdzie będziesz błagała o śmierć.
- A… - nie zdążyłam dokończyć zdania, gdy znowu poczułam ból, który wyrwał z moich piersi krzyk i sprawił, że zaczęłam rzucać się w łóżku. Niewiele mogłam, ze względu na kajdanki.  Niestety moje ciało mogło. Puściły mi zwieracze. Smród kału i moczu rozszedł się po pokoju, a ja, dalej się wijąc, rozsmarowywałam go po całym łóżku i po sobie. W końcu i ten ból minął.
- Milcz, gdy ja mówię. Nie masz prawa głosu. Jeszcze raz coś powiesz, a będę puszczała prąd aż, ci się całe cipsko usmaży.
Rozpłakałam się. Przełykając łzy czułam, jak coś pulsuje w mojej pochwie. Spojrzałam na dół. Wibrator zmienił kształt. Zachłysnęłam się powietrzem. Nie był on sztywny jak wcześniej. Teraz wyglądał jak szlauf. Skręcał na boki. I pulsował.
- Widzę, że patrzysz na moje zwierzątko.
Spojrzałam na nią. Chwilę później poczułam ogromny ból na dole. Znacznie mocny niż poprzednie. Zaczęłam się drzeć. Mimo wrzasku nadal świetnie słyszałam Marcele:
- Spokojnie Anetko, spokojnie. Oszczędzaj płuca na później. On zje ci tam wszystko. Musi jeść, by urosnąć jeszcze większym dla mamusi – mówiąc to podeszła do tego czegoś, co siedziało w środku mnie i pogłaskała je.
- A wiesz, co jest najlepsze? Nie odpowiadaj, wrzeszcz dalej. Najlepsze jest to, że moje kochane zwierzątko wie, gdzie gryźć i jak tamować krwotoki, byś nie umarła od razu, tylko za parę dni. A może i dłużej. Raz jadł jedną dwa tygodnie. Dwa cudowne tygodnie słuchania wrzasku.
Zachichotała.
Dalej krzycząc, poczułam, jak mój głos coraz bardziej słabnie. Widocznie krtań nie wytrzymywała wrzasku i się poddawała. Postanowiłam więc wypchać intruza. Przeklinając, że wcześniej o tym nie pomyślałam, napięłam wszystkie mięsnie, starając się wysunąć intruza. Kiedyś dzięki nim potrafiłam wystrzelić piłeczkę pingpongową na kilka metrów. Lub wysunąć penisa bzykającego mnie faceta. Zacisnęłam zęby i powieki, napięłam wszystkie mięśnie i spróbowałam.
Wrzask, jaki wydobył się z moich ust, uszkodził mi krtań.
Śmiech Marceliny sprawił, iż zorientowałam się, że stoi ona tuż obok mnie, po lewej stronie.
- Oj głupia, głupia. Zapomniałam ci powiedzieć, że moje maleństwo ma haczyki. Wiem, że masz niezłe mięśnie, ale właśnie zostały one rozdarte. Miłej zabawy. A teraz wybacz, ale muszę iść na marsz.
***
Leżałam w łóżku piąty dzień z kolei. Miałam już dość. Jedyne czego pragnęłam, to umrzeć. Pasożyt, który pożerał mnie od środka, wygryzł mi dziurę w brzuchu, po czym wbił się z powrotem do ciała obok śledziony. Marcelina miała rację. Istota doskonale wiedziała, jak się mną żywić, nie naruszając potrzebnych miejsc i tamując krwawienie.
Nie miałam już siły, by dalej wrzeszczeć. Moje ciało przyzwyczaiło się do bólu. Nie na tyle, żebym mogła jasno myśleć czy zasnąć, jednak na tyle, abym nie musiała krzyczeć.
Leżałam w łóżku, czekając na powolną, lecz obiecaną śmierć, Marcelina wróciła. Spojrzałam na nią. Mój wzrok znacznie się pogorszył. Widziałam ją jak przez mgłę. Usłyszałam za to:
- Ulalala… Moje maleństwo dopiero tutaj jest? Niesamowite. Widocznie posłużysz mu za jedzonko troszkę dłużej. Kto wie może nawet pobijemy rekord.
Poczułam, jak w moich oczach pojawiają się łzy. „Czyli moje cierpienie nigdy się nie skończy” - pomyślałam.
Obserwując dalej Marcelę zobaczyłam, jak ta podeszła do mojej nogi i wyciągnęła coś z kieszeni. Po chwili poczułam ukłucie w prawej stopie.
Usłyszałam splunięcie i słowa:
- Tfu. Strasznie galarowaty masz ten palec u nogi.
Następnie poszła do pokoju i włączyła telewizor. Dobiegły mnie przytłumione dźwięki melodii z programu „Milionerzy”. Postanowiłam słuchać. Może to zmniejszy ból. Choć trochę.
Program pozwolił mi się skoncentrować na tyle, by zrobić jedną rzecz, której nie robiłam od lat. Zaczęłam w swoim umyśle odmawiać „Ojcze nasz”. Ból mnie rozpraszał, ale modlitwa przynosiła mi ukojenie. Po piątym razie, gdy zaczynałam wers „chleba naszego…” przybyło wybawienie. Do mieszkania przybył oddział Gromu…
***
Siedzę teraz na wózku inwalidzkim w szpitalu, patrzę przez okno i spisuję swoje wspomnienia. Potwór, którym potraktowała mnie Marcela, wyżarł mi większą część wnętrzności. Żyję tylko dzięki nowoczesnej medycynie i temu, że ominięto większość punktów życiowych. Jednak nie czeka mnie wesołe życie. Już nigdy nie będę mogła chodzić, używać lewej ręki, pić alkoholu, będę jeść tylko lekkostrawne rzeczy i pić zwykłą wodę, nigdy nie będę mogła się podniecić i dostać orgazmu.  Dodatkowo, będę musiała kupować co miesiąc nowe leki oraz co dwa tygodnie przychodzić na dializę.
Moje życie nie ma sensu.
Dlatego mam obok siebie cyjanek potasu. Żegnajcie.