czwartek, 30 maja 2013

On




Wracałam wtedy do domu. Była sobota, godzina 18:00. Pamiętam dobrze, bo zawsze w soboty mam zajęcia z rumby które kończą się o 17:00. A do domu mam godzinę drogi, zaledwie pięć kilometrów. Mieszkałam kawałek od wioski, w cichym i spokojnym zakątku. W zakole rzeki.
Lubiłam to. Uwielbiałam mieszkać w tak spokojnym miejscu. Spacery do wioski i z powrotem dobrze mi służyły.
W każdym razie była to sobota. Wiosna. Dokładnie kwiecień.  Pora największych ulew w naszym regionie. I wtedy też padał deszcz. Co ja gadam. Padał. Było oberwanie chmury. Deszcz lal się strumieniami. Czułam jak moja drobna, czarna parasolka ledwo wytrzymuje uderzenia wody.
Szłam szybko. Rodzice byli w pracy, a w domu czekało na mnie pięć młodszych sióstr: Julia, Sara, Hania, Sandra i Edyta. Każda o dwa lata młodsza od poprzedniczki.
I ja. Laura. Dumna uczennica Technikum Logistycznego im. Władysława Jagiełły, a za parę dni pełnoprawna dorosła.
Szłam szybko, rozmyślając o zbliżającej się osiemnastce, prawie ocierając się o bieg. Spieszyłam się do swoich sióstr. Dodatkową mobilizację do szybszego kroku był fakt, że moja parasolka bardzo wyraźnie dawała mi do zrozumienia, że nie wytrzyma takiej nawałnicy i lada moment przestanie spełniać swoją funkcję.
Deszcz padał gęsto przez co dopiero dziesięć metrów od domu zauważyłam mężczyznę leżącego pod bramką. Wtedy domyślnie uznałam go za mężczyznę. Dwumetrowy, humanoidalny kształt, z krótko przystrzyżonymi włosami przykryty płaszczem każdemu skojarzył by się z mężczyzną.
Każdy człowiek uznałby go za pijaka, jednak nie ja.
Z dwóch przyczyn. Pierwszą z nich był fakt, że ktokolwiek, nieważne jak bardzo pijany zdołałby wytrzeźwieć po przejściu drogi z wioski pod mój dom. Droga była bardzo trudna, mimo że asfalt był wylany, co chwila było ostro pod górkę i z górki. Po drugie: żadnemu pijakowi na świecie nie wystaje z pleców pięć strzał.
Przybliżyłam się do mężczyzny. Droga była lekko z górki więc woda siłą rzeczy spływała w dół. I o ile była przejrzysta gdy docierała do mężczyzny zmieniała kolor na czerwony.
Opanowałam oddech i spokojnie podeszłam do mężczyzny. Przyłożyłam kciuk do jego szyi. Żył. Jego tętno było bardzo mocno wyczuwalne.
Wyciągnęłam telefon by zadzwonić po pogotowie i zaklęłam szpetnie. Rozładował się.
Postanowiłam przenieść go do domu, zadzwonić po karetkę i pobieżnie opatrzyć.
Wbiegłam szybko do budynku. Siostry oglądały wtedy Hanne Montane na Disney Channel.
Szybko zgarnęłam Julię i Sarę do pomocy. Razem podbiegłyśmy do leżącego.
Potrzebowałam pomocy przy przenosinach. To był duży, rosły chłopak. A ja mimo, że miałam swoje metr osiemdziesiąt dwa, nie chciałam mu zrobić krzywdy.
Delikatne odwróciłyśmy go na bok.
Wszystkie trzy zakrzyknęłyśmy ze zdziwienia.
To był Bożydar.
Mój eks który zaginął dwa lata temu, tuż przed balem gimnazjalnym. Po prostu wyszedł z domu na bal, miał usiąść w aucie i czekać, aż ojciec go zawiezie. Auto stało pod jego domem. Nigdy do niego nie dotarł.
A teraz leżał tam. Nagi, ubrany tylko w płaszcz.  Ubrany w stary, sfatygowany płaszcz. Płaszcz, w którym wszystkie guziki były porwane. Szybko zdjęłam pasek od jeansów i zakryłam poły jego płaszcza tak by zasłoniły jego miejsca intymne, po czym go tam przewiązałam by się nie rozchylał.
Nie chciałam gorszyć młodszych sióstr widokiem nagiego mężczyzny. Chociaż z drugiej strony Julia miała 15 lat, więc powinna znać już ten widok, przynajmniej z lekcji biologii. Sara jako trzynastolatka też.
Ale nie Hania, Sandra i Edyta. Chociaż miewałam czasem podejrzenie że Sandra spędza czas w Internecie na stronach, na które nawet ja jeszcze wejść nie mogłam. Niestety nie miałam jak tego sprawdzić, bo mała zawsze siedziała na trybie prywatnym w przeglądarce. Po prostu za dużo wiedziała na ten temat jak na dziewięciolatkę.
Złapałam Bożydara za ramiona, Julia złapała go za nogi, a Sara nam asekurowała i wniosłyśmy go do domu. Położyliśmy go na brzuchu na stole w kuchni.
Wciąż krwawił.
Po kilku minutach na podłodze pod stołem zebrała się spora plama krwi, która wciąż się powiększała.
W tym samym czasie próbowałam dodzwonić się do pogotowia, a na dworze rozszalała się burza.
Cała nasza szóstka uwielbiała oglądać burze. I tym razem nie było inaczej. Sara pobiegła do pozostałych sióstr, by popatrzeć z nimi na to zjawisko, ja natomiast poprosiłam Julie by została i pomogła mi opatrzyć Bożydara. Po pięciu próbach połączenia się z pomocą postanowiłam go najpierw opatrzyć, a potem znowu spróbować.
Delikatnie obróciłam go na bok, następnie zdjęłam pas, po czym zdjęłam płaszcz z niego. Musiałam mocno uważać przy jego plecach.  Przez każdą dziurę delikatnie przesuwałam strzałę. W końcu udało się. Bożydar leżał na stole, na brzuchu, całkowicie nagi. Szybko wyciągnąłem z szafki ścierkę i zakryłam jego tyłek. Trzeba dbać by nie gorszyć sióstr.
Westchnęłam.
Musiałam zatamować krwotok. Na szczęście strzały nie były zbyt głęboko, widziałam groty. Wiedziałam co muszę zrobić. Z szafki wyciągnęłam łyżkę. Jej rączkę kazałam Julii rozgrzać na kuchence.
Nie byłam do końca pewna czy tak to się robi, ale musiałam jakoś zatamować krwotok z jego pleców. Złapałam za pierwszą z brzegu strzałę, tuż przy samej skórze i mocno pociągnąłem.
Chłopak nawet nie jęknął. Spojrzałam na grot. Był cały czerwony. Wiedząc, że to obrzydliwe, rozszerzyłam ranę i spojrzałam upewniając się że nic tam nie ma.
Zemdliło mnie.
Zawołałam Julię, by szybko przypaliła dziurę rozżarzoną do czerwoności rączką od łyżki, sama w tym czasie wyciągając śmietnik i wymiotując do niego.
To było okropne. Na samą myśl, że będę musiała to zrobić jeszcze cztery razy mdliło mnie. Gdy myślałam, że wszystko jest już okey poczułam smród przypalonego mięsa.
Znowu mnie zemdliło.
Potrzebowałam około piętnastu minut by przywołać się do porządku. Gdy byłam już w stanie wstać zauważyłam, że wszystkie strzały zostały wyciągnięte, a rany przypalone. Siostra stała obok mnie.
Zawsze była twardsza ode mnie. Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową w podzięce.
Gdy rany zostały już przypalone, postanowiłam spróbować jeszcze raz zadzwonić na pogotowie. Nikt nie odebrał, po krótkiej chwili zastanowienia się postanowiłyśmy sprawdzić, czy nie ma jakiś innych powierzchownych ran.  Z tyłu nic nie było, dokładnie go obejrzałyśmy. Postanowiłyśmy przewrócić go na plecy.
Szybko odwróciłyśmy go na plecy i dokładnie obejrzałyśmy.
Zaskoczył nas fakt, że nigdzie nie było ani jednego włoska.
Z przodu miał tylko bliznę ciągnącą się od kolana przez udo i miednicę aż po klatkę piersiową. Tak, to nic poza tym.
Uśmiechnęłam się.
Będzie żył. O ile nie wniknie infekcja albo trucizna. Nigdy nie wiadomo w czym były zanurzane groty.
Westchnęłam.
W tym samym momencie wyłączono prąd. Zdziwiłam się jak ciemno jest na dworze. Ciemne, grube chmury burzowe skutecznie blokowały słońce, przez co było ciemno prawie jak w nocy.
Co ja gadam. Wtedy była noc. Po prostu zapadła noc. Zero światło. Zero prądu.
Ciemność. Spojrzałam na Julię. Dziewczyny strasznie się bały ciemności. Szybko pobiegłyśmy do ich pokoju. Julia pierwsza, oświetlając sobie drogę telefonem.
Zastałyśmy je w pokoju, siedzące w kącie i tulące się do siebie. Bały się.
Szybko klękłyśmy obok nich i zaczęłyśmy je pocieszać.
Po 10 minutach postanowiłam pójść po świece do kuchni,  a następnie zawołałam dziewczyny do siebie.
Musiałam iść po ciemku, bo tylko ja i Julia miałyśmy telefon, a musiałam im zostawić telefon, by miały choć odrobinę światła.
Weszłam do kuchni. W tym momencie zapalono światło. Na chwilę. Na jakieś pół sekundy.
Jednak te pół sekundy wystarczyło bym narobiła w gacie. W ciągu pół sekundy zobaczyłam co jest w mojej kuchni. W kuchni, gdzie na stole leżał nieprzytomny Bożydar.
Wszędzie pełno było wysokich na dwa metry postaci, w czarnych garniturach i bez twarzy. Wszystkie stały przodem do mnie. Było ich mnóstwo. Stali tylko i patrzyli na mnie.
To zobaczyłam w pół sekundy. Stałam sparaliżowana ze strachu. Nie mogłam się złamać. Stałam i łapałam coraz bardziej rozpaczliwie oddech. Dusiłam się. Najzwyczajniej na świecie dusiłam się ze strachu.
W moim odczuciu po kilku godzinach włączono prąd. Według sióstr minęło pół godziny. Gdy zapaliło się światło nikogo nie było w kuchni oprócz mnie i Bożydara leżącego na stole.
Podeszłam do niego, chcąc sprawdzić, czy wciąż ma puls.
Zwymiotowałam samą żółcią.
Chłopak miał w głowie, barku, łokciu, dłoni, kolanach, udach, plecach i stopach gwoździe. Solidne budowlane.
Został przybity do stołu.
Jak się później dowiedziałam było ich dokładnie trzydzieści siedem. Łatwo się domyślić, że chłopak nie przeżył.
Jedyne o czym wtedy myślałam to jak ochronić siostry przed tak makabrycznym widokiem. Jedyne co mi przyszło do głowy to ukryć ciało. Pobiegłam do pokoju, wzięłam swoje prześcieradło i nakryłam nim chłopaka.
Zdążyłam w samą porę ,bo gdy zakrywałam jego głowę weszły moje siostry. W garniturach. Bez twarzy.
Wrzasnęłam ze strachu. W moment pojawiły się ich twarze i zniknęły garnitury.
Zobaczyłam ich spojrzenie.
Odwróciłam się. Na stole nie było żadnego ciała. Chłopak rozpłynął się w powietrzu.
Jedyne co zostały to gwoździe przybite do stołu i strzały. Zniknęła nawet plama krwi pod stołem
Dlaczego teraz o tym piszę?
Patrzę przez okno i widzę Bożydara, jak jest bity przez postacie w garniturach i bez twarzy.
Oglądam telewizor i widzę Bożydara, jak jest bity przez postacie w garniturach i bez twarzy.
Używam komputera i widzę Bożydara, jak jest bity przez postacie w garniturach i bez twarzy.
Uprawiam seks z chłopakiem i widzę w jego oczach Bożydara, jak jest bity przez postacie w garniturach bez twarzy.
Mimo, że minęły już dwa lata od tamtych zdarzeń ja wciąż go widzę.
Jednak nie to jest najgorsze. Nawet najgorsze nie jest to, że Bożydar przychodzi do mnie w nocy, gdy śnię i prosi o pomoc. Wiem, że przychodzi do Julii i dziękuje za opatrunki i tak samo jak mnie błaga ją o pomoc. Prosi o nią nawet Sarę, Hanię, Sandrę czy Edytę.
On chce byśmy mu pomogły. Ale nawet nie wiemy gdzie jest i co się z nim dzieje.
Jedyne co wiemy to to, że za każdym razem gdy pada deszcz, jest sobota, godzina 18:00 on pojawia się pod naszym domem z strzałami w plecach.
A my nie możemy mu pomóc. Nasi rodzice nikogo nie widzą. Nikt nie widzi. Jedynie my. I mężczyzn w garniturach, a bez twarzy też widzimy.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak fakt, że Edyta znika czasami na całe dni, a potem mówi że ci w garniturach zabrali ją ze sobą, by zwiedziła świat. I boi się coraz bardziej. Mimo naszych zakazów, próśb i straży oni i tak ją jakoś uprowadzają.
A rodzice dalej nic nie widzą, nic nie dostrzegają. Co gorsza, zachowują się jakby Edyta wciąż z nimi była, jakby nigdy nie znikała.
Nie wiem kto bardziej szaleje.
My czy oni.
Wiem tylko jedno.
Oni chcą nas dopaść.

poniedziałek, 27 maja 2013

Pudełeczko

Od niepamiętanych czasów moja rodzina miała misję. Zadanie przekazywane z pokolenia na pokolenia, z ojca na syna, z matki na córkę. Zadanie polegające na conocnym paleniu pewnego pudełka. Pudełka, które jest niezniszczalne, i które zawsze powraca. Zawsze pojawia się na strychu, w piwnicy, a w przypadku, gdy w domu nie było piwnicy ani strychu w szafie. Pudełko to było zbudowane z różnorodnych materiałów. Czasami było wykonane z żelaza, czasami z plastiku, czasami z kartonu lub drewna. Od niepamiętnych czasów było zamknięte. Rodzinna legenda głosiła, że jeden z moich przodków otworzył to pudełko w efekcie czego spłonęło pół miasta, a on sam oszalał. Imię tego przodka brzmiało Neron.

Pamiętam, że gdy byłem mały to zawsze pytałem się taty po co nam to pudełko i co się w nim znajduje. Na pierwsze pytanie odpowiedział mi następującymi słowami:

„Nasza rodzina jest stara. Starsza, niż każda religia tego świata. Tak stara, że nie wiemy skąd się wywodzimy. Jednakże historia naszej rodziny zaczyna się w Grecji. Byliśmy wtedy służącymi u Epimeteusza i Pandory, mieliśmy za zadanie strzec puszki, by nikt nigdy więcej jej nie otworzył. Ludzie umierali, a my z ojca na syna przekazywaliśmy sobie Puszkę Pandory. Aż pewnego dnia zniknęła, pojawił się On, zabrał nam puszkę i dał pudełko. Od tamtej pory strzeżemy tego pudełka, by nikt go nie otworzył i by zawsze punkt 3:00 spalić ją”

Ta. To w mojej rodzinie standard. Zawsze o trzeciej w nocy musimy spalić tę skrzynię. To dlatego mój ojciec trzyma w garażu termit, c4 i miotacz płomieni. Zawsze był gotowy na fakt, że skrzynka niekoniecznie musi być łatwopalna.

Pamiętam, jak kiedyś miotaczem płomieni spalił choinki rosnące w naszym ogrodzie i kota sąsiada. Musieliśmy go potem zjeść.

W każdym razie wracając do tematu: Zapytałem ojca co jest w pudełeczku.

Odpowiedział, że nie wie.

Zapytałem ojca co się stanie jeśli nie spali się skrzynki na czas.

Odpowiedział, że podobne zdarzenie miało miejsce 1 września 1939 roku.
Nie wie czy to zbieg okoliczności, czy nie.

Ale fakt faktem pudełko ma coś w sobie.
Mimo, że w ciągu minuty musi się spalić, stopić, zamienić w popiół to już o 3:03 jest z powrotem, całe. Materializuje się na strychu, piwnicy lub w szafie.
Zawsze.
Odkąd moja rodzina pamięta.
Zawsze musimy je palić.
Śnieg, deszcze, wojna, godzina policyjna.
Nieważnie. My musimy to palić.

Nasze żony nigdy tego nie rozumiały. Brały nas za dziwaków. Zawsze. Dopóki nie zobaczyły, że pudełko się reinkarnuje.

Dobra. Skoro wstęp mam za sobą czas na kolejną część:

Otrzymałem to pudełko od ojca gdy skończyłem 21 lat. Przez dwa lata moim obowiązkiem było wychodzenie i palenie tego pudełka. Weszło mi to w nawyk. Zacząłem lunatykować.

Przestałem jak próbowałem spalić żelazne pudełko termitem. Pomysł dobry i sprawdzony. Ale nie na dachu własnego domu. Na szczęście termit skończył się na belkach od strychu. Niewiele brakowało, a puściłbym cały dom z dymem.

Teraz mieszkam w własnym małym mieszkanku. Codziennie palę to pudełko. Codziennie o 3:15 przyjeżdża straż miejska, bo sąsiedzi zawiadamiają ją, że jakiś menel podpala świetnik.

Jest to wstęp do mojego pamiętnika. Będę pierwszy z mojego rodu, który napisze pamiętnik.

Z pudełkiem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że mnie obserwuje. Że się do mnie przysuwa. Wmawiam sobie że to przypadek. Ale u mnie w mieszkanku pojawiało się ono w szafie. Potem przed szafą. A teraz z dnia na dzień coraz bliżej mojego łóżka.

Zaczynam się bać. Boję się tego pieprzonego pudełka. Wiem że się rusza. Ono żyje. Ja to wiem. Ono na mnie patrzy.

Niech to będzie potraktowane jako wstęp i pierwsza notka do mojego dziennika.

***
Pudełko zaczyna przybierać dziwny kształt. O ile wcześniej było to pudełko wielkości pufy, to teraz coraz częściej jest wielkości pudełka na buty. Ba! Raz zamieniło się w sześcian o krawędzi dziesięć centymetrów.
Jego kolor też się zmienia. Wcześniej był to brąz lub czarny. Teraz coraz częściej ma kolor bagienny albo fiolet.
I wiem, że mnie śledzi. Coraz  częściej się rusza. Ja to wiem. Na przykład wczoraj położyłem je koło telewizora, zamknąłem pokój i poszedłem do kuchni. Wracając potknąłem się o nie w korytarzu.
To pudełko mnie prześladuje. Nie dość, że nigdzie nie mogę wyjść, ani nie mogę się nawet porządnie napić, bo muszę być zawsze o 3 w nocy na nogach, to jeszcze to pudełko mnie nęka.
W mieszkaniu słyszę śmiech. Dziecięcy śmiech. A to jest niemożliwe. Sąsiedzi nie mają dzieci. Na całym osiedlu nie ma dzieci. Sami renciści, emeryci i weterani wojenni. I ja. A mimo to słyszę śmiech. Dziecięcy.
Gdybym był szalony powiedziałbym, że to z pudełka. Ale to niemożliwe. To pudełko tylko się pojawiało i znikało. Można się było do tego przyzwyczaić. Owszem to było dość paranormalne, ale można się było przyzwyczaić.
Zaczynam szaleć. Teraz, gdy piszę tę notatkę pudełko zmieniło kształt. Nie jestem pewny. Wcześniej było wielkości pudełka do butów. A teraz jest wielkości opakowania od miksera. Na pewno wcześniej było mniejsze. Przecież samo przez się nie może zmieniać kształtu. Musi się spalić. Musi…
***
Śmiech dobywa się z pudełka. Wiem to. To ono się tak śmieje. Ono i ono! Pale je termitem. Będę musiał zadzwonić do ojca by mi przywiózł go.
O dziwo pudełko jest nie do spalenia o innych godzinach. Miałem dość śmiechu. Wybiegłem na dwór i wrzuciłem je do piaskownicy, następnie oblałem benzyną i podpaliłem.
Sąsiadom powiedziałem, że palę stare graty. Uświadomiłem sobie właśnie, że mieszkam tu już cztery miesiące. Cztery miesiące, a to dopiero mój trzeci wpis. Cztery miesiące, a nie wiem nawet jak wyglądają moi sąsiedzi. Cztery miesiące bez życia towarzyskiego. Tylko praca, zakupy i mieszkanie.
W każdy razie pudełko nie spłonęło. Stało spokojnie, smagane ogniem z benzyny. Zły i poddenerwowany pobiegłem po termit.
Nie zadziałał. Pudełko przetrwało nawet to. A ja zapłaciłem mandacik. Będę musiał porozmawiać z ojcem by dał mi c4 i miotacz płomieni.
Straciłem cały termit, a pudełko nic. Boję się dzisiejszej nocy. Czuję, że będzie zła. Że nie spalę tego pudełka.
Ojciec nie odbiera telefonu. Nie mogę się z nikim skontaktować. Jest 20:00. Za 7 godzin muszę spalić pudełko.
Jadę do domu.

Przypomniało mi się, jak brat ojca próbował zarobić pieniądze na tym niesamowitym pudełku. Wystarczyło tylko, by dał cynk do gazety, by następnego dnia wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Dostał ostrego i nagłego pomieszania zmysłów. Dlatego nikt nie mógł wiedzieć o pudełku. Nikt. Żony dowiadywały się o fakcie dopiero po ślubie.

***
Siedzę na stacji. Pudełko wariuje. Po prostu wariuje. Cały czas się wydobywa się z niego śmiech.
Czekam, aż mi pracownik stacji naleje paliwa. Trochę to potrwa.
Ciężko mi się pisze.
Dziecięcy śmiech mnie dobija. Boję się, że ktoś go usłyszy. Wtedy bym musiał udowodnić ,że nikogo tam nie ma i otworzyć to pudełko. A tego nie mogę. Ojciec nadal nie odbiera.
***
Od ostatniego wpisu minęło pół roku. Pojechałem do domu. Znalazłem rodziców w kuchni. Powiesili się. Napisali list pożegnalny: „Wybacz nam synu”.
Jestem sam.
Ja i pudełko. Przyzwyczaiłem się już do śmiechu.
Ja i pudełko.
Pudełko w którym słyszę pukanie od środka. Jakby coś chciało się wydostać.
Pudełko, które wciąż się rusza. Pudełko, którego nikt nie widzi.
Pewnego dnia je otworzę. Muszę. Muszę zobaczyć co jest w środku. Po prostu muszę.
Ale nie dzisiaj. I nie jutro.
Kiedyś.
Pudełko ma poczucie humoru. Często zmienia kształt i kolor. Ale zamiast zmienić się w jakiś normalny kolor często wybiera sobie zdjęcie moich rodziców jako obramówkę.
Wielokrotnie musiałem patrzeć na wykrzywione twarze moich powieszonych rodziców na pudełku.
Ono ze mnie szydzi.
Minęło już pół roku odkąd je ostatni raz spaliłem. Ciężko jest w szpitalu psychiatrycznym o zaostrzony rygorze znaleźć ogień.

wtorek, 21 maja 2013

Pani Ognia



Jestem strażakiem. Członkiem ochotniczej straży pożarnej.
Nie…
Źle. Byłem, bo już nie jestem. Wywalili mnie.
Nie…
Może zacznę od początku:
Wszystko to zaczęło się dwa lata temu. Wtedy to jako młody, dumny i pewny siebie członek OSP ruszyłem na swoją pierwszą, poważną akcję. Palił się dom. Mieszkała w nim wtedy trójka dzieci, głowa rodziny i matka. Łącznie pięć osób.
Pożar był ogromny. Olbrzymie gospodarstwo wiejskie posiadające blisko siebie budynki gospodarcze, dodatkowo rowy z dwóch stron i z jednej strony maszyny. Wszystko to sprawiało, że gasić można było tylko z jednej strony.
Rodzina nie uciekła z domu. Nie zdążyła. Widziałem, jak próbują wybić plastikowe, antywłamaniowe okno na pierwszym piętrze. Jak ojciec rodziny zrezygnowany wrzeszczy w złości i desperacji.
Wspominałem, że byłem wtedy młody i pewny siebie? No właśnie.
Wbiegłem wtedy do tego domu.  Do płonącego domu. Bo dla nas strażaków najważniejsze jest ludzkie życie. Nie miałem aparatu tlenowego, akurat wtedy się popsuł, ani munduru ognioodpornego. Wbiegłem w zwykłym stroju w jednej ręce trzymając toporek strażacki, a drugą przytykając sobie szmatkę do ust.
Wbiegłem przez drzwi, a następnie do korytarza. Gdy zobaczyłem Ją.
To nie jest błąd. Ona była i jest cudowna. Nazwałem ją Panią Ognia. Wtedy gdy spojrzałem na nią, na jej piękne ciało i rude włosy, w jej złote oczy, wiedziałem że to ta jedyna.
Stałem oniemiały za nic mając ogień, który zaczynał się tlić na moim mundurze, patrząc jak szczupła i wyniosła, idzie powoli w stronę schodów.
Zapomniałem wtedy o tych, których miałem uratować. Klęknąłem na kolana i podziwiałem jej piękno.
Klęknąłem. Teraz jak na to patrzę z perspektywy czasu widzę, że to Moja Pani kazała mi uklęknąć. Była Królową i tak trzeba było ją traktować. Patrzyłem jak wchodzi po schodach. Gdy zniknęła mi z oczu wstałem ze zwęglonego dywanu i pobiegłem za nią.
Na korytarzu na pierwszy piętrze skręciła w stronę uwięzionych ludzi. Stałem na korytarzu, dławiąc się dymem, czując, jak pali mi się rękaw munduru. Patrzyłem, jak Moja Pani idzie do pokoju, gdzie znajduje się rodzina. Wiedziałem, że tam znajduje się ona, słyszałem krzyki, płacz oraz wrzask małego dziecka.
Patrzyłem, jak Królowa podeszła do drzwi i zamieniła je w popiół. Byłem w szoku. Moja Królewa mogła wszystko spopielić. Byłem z tego dumny. Cholernie dumny.
Patrzyłem, jak Królowa podchodziła do członków rodziny. Jak głowa rodziny, przykładny ojciec i mąż, jak się później dowiedziałem, celuje w nią gaśnicą, jak wybucha rozsiewając wszędzie azot, a mężczyźnie urywając ręce. Jak jego wrzask się wzmaga. Jak pozostali ludzie coraz bardziej przerażeni kulą się, coraz mocniej przytulając się do okna, jak mężczyzna stoi bez rąk i przerażony wrzeszczy.
W końcu Moja Pani podeszła do mężczyzny i pocałowała go.
W jednej chwili poczułem, jak pęka mi serce. Wrzasnąłem „nieeeeeeeeeeeee” wyrażając swój sprzeciw.
To ja Ją kochałem, a nie on! To ja zasługiwałem na pocałunek, a nie on.
W moment mój żal zmienił się w nienawiść i gdy już chciałem wbiec do pokoju zarąbać drania zobaczyłem, że on się spopiela. Zaskoczony widziałem, jak jego policzki zaczynają płonąć. Jak płonie jego głowa, tułów, ręce i nogi. Uśmiechnąłem się.
Moja Pani nadal nie zwracała na mnie uwagi. Podeszła do matki. Obserwowałem jak ją całuje, jak twarz matki się spopiela.
W tym momencie straciłem przytomność. Za dużo dwutlenku węgla, za mało tlenu. Po prostu zemdlałem.
Obudziłem się w szpitalu. Dość znaczne poparzenia całego ciała unieruchomiły mnie na dwa miesiące. Za nic miałem fakt, że nikogo nie uratowałem, że prawie umarłem, że moja matka prawie zawału dostała. Chciałem jak najszybciej wyjść i iść odszukać moją Panią. Tylko to się liczyło.
Ona. Moja miłość. Moja ukochana. Wystarczyło, że zamknąłem oczy a widziałem jej piękną, nagą sylwetką, oplecioną płomieniami, które jej nie ruszały i rude włosy. Jej piękny, mały nos. Duże, złote oczy, w których czaiła się iskra. Cudowne łydki. I ten ogień jaki rozpalała w moim sercu.
Pamiętam to.
Dwa miesiące w szpitalu pozwoliły mi przemyśleć na chłodno całą sytuację. Przez te dwa miesiące moja tęsknota wzmogła się. Wiedziałem jednak, że nie ma co iść na zgliszcza po domu. Moja Pani była Władczynią Ognia, więc mogłem ją spotkać tylko w ogniu. Nie mogłem się doczekać tego dnia kiedy znów będę w jednostce i wbiegnę w ogień.
Gdy wyszedłem z szpitala musiałem czekać całe dwa miesiące na jakąś akcję. W końcu pojawiła się okazja. Paliła się stara oczyszczalnia ścieków. Nasz wóz ledwo się zatrzymał, a ja już wbiegałem do budynku. Byle szybko! Do mojej Pani.
Dym, smród i brak tlenu. Mimo to biegłem wrzeszcząc ile sił w płucach, wzywając moją panią, płacząc i tęskniąc za nią.
Nie było jej. Zacząłem płakać. Upadłem na środku budynku, wśród płomieni i zacząłem szlochać. Moja Pani. Moja jedyna miłość mego życia. Mój jedyny sens życia. Straciłem to wszystko. Chciałem umrzeć. Tam, w płomieniach.
Lecz znowu wylądowałem w szpitalu. Wysłano mnie na badania psychiatryczne. Uznano, że skoro wbiegam do płonących i pustych budynków to coś jest ze mną nie tak. Na szczęście udało mi się przekonać psychologa, że nie wiedziałem, że w oczyszczalni ścieków nikogo nie ma. Chciałem jedynie  uratować kogoś, bo mam poczucie winy, że nie uratowałem rodziny z pierwszego domu.
Uwierzono mi. W szpitalu spędziłem trzy miesiące. Musiałem czekać. A moja tęsknota narastała coraz mocniej. Po miesiącu doczekałem się. Palił się dom jednorodzinny. Przyjechaliśmy na miejsce. Od razu wbiegłem, mimo że próbowano mnie zatrzymać.
Panią odnalazłem tam, gdzie się spodziewałem. W dziecięcym pokoju. Pięcioletnia dziewczynka trzymała niemowlaka na rękach, a pani spokojnie chłostała ją ogniem. Widziałem, jak jej rodzice leżą spaleni na podłodze.
Obserwowałem ten cud natury, jak powoli przypala dziewczynkę, jak ona osłania swoim ciałem swoje młodsze rodzeństwo. Patrzyłem, jak moja pani uśmiecha się radośnie widząc krzyki i płacz dzieci. Widziałem, jak ufne oczka dziecka patrzyły na mnie licząc, że jej pomogę.
Z uśmiechem patrzyłem ,jak moja miłość jest szczęśliwa. Wiedziałem, że gdy ona jest szczęśliwa ja też jestem szczęśliwy.
-Co to kurwy? – usłyszałem za sobą
Odwróciłem się szybko. Za mną stał młody strażak z innej jednostki. W rękach miał gaśnicę. Instynktownie wiedziałem, że moja pani nie lubi gaśnic dlatego też zareagowałem szybko. Nie chciałem by ten drugi strażak ją zranił. Dlatego też wbiłem swój toporek w jego twarz po czym zacząłem uderzać kilkunastokrotnie aż z jego głowy nie została krwawa miazga.
Spojrzałem na moją panią. Dumna pokiwała głową w geście uznania.
W następnej chwili trafił w nią strumień wody z sikawki. Zniknęła. Wrzasnąłem zrozpaczony.
Wywalono mnie z straży. Za to, że zatłukłem strażaka. Na szczęście uznano mnie za nie poczytalnego.
Zamknięto mnie na półtora roku w zakładzie dla obłąkanych. Ale uciekłem stamtąd. Zrobię wszystko by spotkać się z moją panią. Wiem, że uwielbia ona małe dzieci.
Jeśli czytasz to, to znak, że jestem teraz w przedszkolu i wzniecam pożar.
Żegnaj.
Pani Ognia przybywam do ciebie!