sobota, 26 października 2013

Oni

„Dzień pierwszy:
Jestem głównym kapłanem najwyższego boga Seks. Niechaj wieczna chwała i cześć mu sprzyja! A wy, niewierni heretycy, którzy to czytacie nawróćcie się na jedyną, prawdziwą i słuszną drogę wiary, albowiem nie ma większej łaski niż seks, większej przyjemności niżeli seks. Jedynie seks jest naszym ratunkiem…”
 Ja pierdole... Kolejny fanatyk religijny. Nienawidzę tego. Nienawidzę swojej pracy. Nazywam się John Hetzwig , pracuję dla FBI i zajmuję się rozpracowywaniem sekt i kultów. Moja aktualna sprawa to sekta, a raczej już kościół. A ściślej mówiąc, były to kościół, w którym gromadzili się wyznawcy boga seksu pod przewodnictwem Chrisa Mordechaj. Popieprzony erotoman, głoszący hasła równości i wolności seksualnej. Byłem zmuszony uczestniczyć w kilku mszach, które rzecz biorąc bardziej przypominały orgie, by odkryć, czy w tym kościele znajdują się przypadki pedofilii albo gwałtów. Wszyscy członkowie jednak oddawali się dobrowolnie , a dzieci były w tym czasie kilka kilometrów dalej, u opiekunki. Wziąwszy łyk kawy zagłębiłem się w dalszą lekturę.
 „Dzień trzynasty:
 Jest coraz więcej wyznawców. Tak dużo, że otworzyliśmy kolejne trzy miejsca spotkań. Oznacza to, że coraz więcej ludzi wierzy w boga nieskończenie dobrego i wielkiego…”
Ewentualnie coraz więcej zboczeńców i nimfomanek do was przychodzi. W sumie to smutne, że nasze społeczeństwo jest tak popsute. Główną atrakcją mszy była orgia, podczas której soki kobiet i spermę mężczyzn zlewano do wielkiego pucharu. Orgia trwała dopóki puchar się nie napełnił. A potem tylko należało to wypić. Każdy po łyku. Z jednego pucharu. Obrzydlistwo. Ale coraz więcej osób się na to godziło. Co się dzieje z naszym społeczeństwem?! Nie chcę tego czytać. Ale muszę. Musze wiedzieć o tych wyszystkich dziwnych rzeczach, które się tam odbywały.
 „Dzień dwudziesty trzeci:
 Wyznawców naszego kościoła jest już milion. Jesteśmy potęgą. Jesteśmy wielcy. Nasz Pan wie, co robi. On nas ppoprowadzi na wieczną drogę szczęścia. On jest naszym królem. Naszym panem. Nasz los jest w jego rękach. Zbudowaliśmy kilka placówek. Ludzie daja naprawdę duże datki na rozwój kościoła.
Dzień dwudziesty czwarty:
 Kolejny cudowny dzień, ku chwale boga naszego, jedynego i prawdziego, nieskończenie miłościwego…”
Ja pierdole. Ochujeję, jeśli będzie miał to wszystko czytać. Przewracam na ostatnią stronę.
„Dzień dwieście trzeci:
 Wiktoria wciąż pyta, kiedy następna msza. Tęskni za nimi. Tęskni. Wszyscy tęsknią. Szkoda tylko, że za mszami, a nie za mną. Msza i msza. A ONI tu są. Oni tu doszli. Sznur. Sznur mnie korci. Oni tu są. Ja ich stworzyłem. Żałuje. To był tylko sposób na zarobek. Żałuje. Przepraszam.
Dzień dwieście czwarty:
 Oni doszli. Wybaczcie”
 Sięgam po akt zgonu Chrisa Mordechaja. Data ostatniego wpisu jest taka sama, jak data zgonu. Robi się ciekawie. Otwiera losową stronę.
 „Dzień sto trzydziesty:
 Oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą, oni tu idą…”
 Cała strona tak zapisana. Inne miejsce.
 „Dzień sto trzeci:
 Nasz pan jest w swojej istocie doskonały. Idealny. Nikt nie może mieć jego ciała wśród śmiertelnych. Nikt. A jednak dzisiaj zobaczyłem kogoś, posiadającego ciało. A to niemożliwe. Nasz pan jest dwumetrowym człowiekiem z długimi blond włosami, a wokół niego jaśnieje światło miłości. Od którego jaśnieje delikatna czerwień symbolizująca miłość. Tak. Na pewno. Nie mogłem przecież zobaczyć naszego pana, bo on nie stąpi do nas. To nie on. Po prostu jestem przemęczony”
Ziewam. Te notatki są bardzo nudne. Czas najwyższy przejść się do miejsca zbrodni. W sumie niedaleko, bo z pokoju kapłana boga Seksu do miejsca zbrodni było niewiele. Wystarczyło zejść schodami i było się już na miejscu krwawej jatki. Dość specyficznej, muszę przyznać.
 Pierwszy raz w całej kryminalogii Stanów Zjednoczonych Ameryki zdarzyło się, by najlepsi w kraju koronerzy nie mogli określić, ile dokładnie było ciał. Wszystkie ciała bowiem, zostały połączone w jedną całość grubą nicią. I nie jest to takie proste rozdzielić je, bo ilość szwów jest przeogromna i w wielu miejscach niemożliwe jest przecięcie ich. A rozerwanie nie wchodzi z grę. Plątanina ciał przypominała kulę. Dużą. Ogromną kulę. Prawie na całą kaplicę. Kulę zszytych razem ciał. Niezły posraniec. Albo posrańcy. To musiała być liczba mnoga. Wskazuje chociaż na to fakt, że w ciągu ostatnich trzech lat w podobny sposób zginęło około trzydziestu tysięcy wyznawców. Jakaś wojna sekcyjna, czy co? Pozdrawiam koronerów. Nie odpowiadają, któryś z nich mruczy tylko coś pod nosem. No tak. Nie lubią mnie. To nie ich czeka cieplutkie łóżeczko i ładniutka żoneczka u boku, tylko robota do świtu- przecinanie nici. Wsiadam do autka. Odpalam silnik i zapalam długie światła. W ich blasku przede mną pojawia się jakiś wysoki blondyn. Przyglądam mu sie bliżej. Mimo mroku zauwazam w jego reku igłę i nici. Instynktownie wrzucam wsteczny, zawracam, od razu wrzucam bieg i łamiąc jakiekolwiek przepisy uciekam. Dopiero gdy licznik pokazuje mi 220km/h opamiętuje się. Zwalniam do setki. Kątem oka dostrzegam błysk czerwieni z tyłu. Szlag. Pewnie radiowóz. Odwracam się. Nawet wybuch bomby atomowej byłby lepszy. Wszystko tylko nie ten blondyn z dratwą.

3 komentarze:

Wszelkie głupie lub nie na miejscu i nie związane z tematem posta komentarze będą kasowane